JESZCZE KILKA WSPOMNIEŃ
W czasie urlopu spotkałem wielu ludzi. Przychodzi mi zatem
na myśl tyle imion, którymi chciałbym zatytułować ten rozdział. Albowiem każdy,
kogo spotkałem, wniósł w moje życie coś nowego. Wstawiam jednak imię
zambijskiej dziewczyny. Zaskoczyłem Was, prawda?
Rita, pracowniczka biura podróży w Lusace.
Dlaczego ona? Bo to niezła historia.
Po opeacji kolana lekarz zapytał:
– Kiedy ksiądz wraca
do Zambii?
– Dokładnie za miesiąc, 7 lipca – odpowiedziałem.
– Nie radzę. Tak
naprawdę dopiero po trzech miesiącach można stwierdzić, czy operacja się udała.
Jeśli więc ksiądz może, to trzeba przebukować bilet.
Szybko napisałem e-mail do Michała (Pabiańczyka): „Michał,
podaję Ci nr tel. do Rity. Zadzwoń do niej w moim imieniu. Spokojnie, nic nas
nie łączy. Pamiętasz biuro podróży na Cairo Road, gdzie bukowałem bilet.
Powiedz, żeby przesunęła mi lot na koniec lipca. Zresztą, lipiec czy sierpień
co za różnica…”.
Następnego dnia otrzymałem wiadomość o zmianie lotu.
Termin: 26 sierpnia.
– Michał!!!
(telefon do przyjaciela), Rita przesunęła lot na koniec sierpnia! To
absolutnie za późno. Dzwoń do niej, żeby to zmieniła.
– Ale
przecież napisałeś, że lipiec czy sierpień, co za różnica.
– Żartowałem!
– Aha… Ale
ona mówi, że nie ma wolnych miejsc.
– Dzwoń do
Rity.
„Father, przykro mi, ale nie ma wolnych miejsc”,
otrzymałem e-mail od dziewczyny.
„To w takim razie wracam, jak miałem wracać, 7 lipca.”
„Ale już ktoś wskoczył na to miejsce.”
„??? Więc jak tylko zwolni się coś, to proszę daj mi
znać.”
I w ten sposób przedłużyły mi się wakacje.
Rita napisała pewnego dnia, że jest wolne miejsce na 13
sierpnia. Zgodziłem się.
Trzeba przyznać, że Pan Bog czuwa, bo gdybym poleciał
wcześniej, to nie byłoby ze mnie żadnego pożytku. Nie mówiąc o tym, że miałbym
dużą szansę kolano uszkodzić.
Trzeba przyznać, że życie w Polsce jest wygodne. Tu, przez
trzy tygodnie po przylocie nie miałem bieżącej wody w domu – problem z pompą. Wprawdzie tuż obok domu stoi zbiornik i solar
system popmujący wodę i, co najciekawsze, jest połączenie do plebanii, ale
nasze (czyli moje i pracowników organizacji wspomagającej biedną Afrykę)
spojrzenie na pewne sprawy są różne. O organizacjach dobroczynnych i tak
zwanych wolontariuszach napiszę kiedyś książkę…
W Polsce więc nabrałem sił i, co najważniejsze, dystansu
do pracy na misjach, a to jest niezbędne, by tam funkcjonować normalnie. Na ile
da się na misjach funkcjonować normalnie.
Jedną z najważniejszych rzeczy, jakie udało mi się zrobić,
to operacja kolana. Oczywiście nie mnie się to udało, ale lekarzom z Zakopanego.
Dzięki Wam Panowie i Panie, dzięki zwłaszcza Pani Ewie… Dzięki też
pielęgniarkom. Ogłaszam wszem i wobec: obsługa w tej klinice jest perfekt. I
oczywiście podziękowania dla Norberta; bez niego ci lekarze nie dobraliby się
do mojego kolana.
Dzięki Norbertowi poznałem też super ludzi…
Miałem też wystawę zdjęć w Muzeum Częstochowskim
zatytułowaną „Dzieci Afryki”. O tym powinna więcej napisać moja siostra, bo to
ona trzymała rękę na pulsie od samego początku do końca. Dzieki wszystkim,
którzy mają udział w przygotowaniu tego wydarzenia i wszystkim, którzy tę
wystawę odwiedzali. Dzięki też wszystkim, którzy przyszli na wernisaż. You made
my day, jak mówią Anglicy; po prostu byłem szczęśliwy, widząc każdego z Was.
Byłem też w szpitalu w Poznaniu. Po powrocie z Zambii
Andrzej dostał ciężkiej malarii i wylądował tam na oddziale chorób
tropikalnych. Korzystając z przedłużonego urlopu, wstawiłem łóżko obok jego
łóżka i pozwoliłem się lekarzom dokładnie przebadać.
Dużo kaw wypiłem na plebanii św. Urszuli Ledóchowskiej.
Gabryś, nie muszę tu pisać ekstra podziękowań dla Ciebie… słowami mógłbym tylko
wszystko popsuć.
Ciekawe rzeczy się dzieją, kiedy misjonarz przyjeżdża na
urlop.
Na niektórych parafiach poruszenie, bo ksiądz opowiada o
innym świecie; można się i pośmiać i popłakać. Jednym słowem, można wyrazić
swoje uczucia – w kościele! Prawie jak w Afryce.
No i te zbiórki do koszyczka! W tym roku dane mi było się
spotkać z Alkiem (misjonarz z Boliwii, patrz rozdział „Alek”). I ten nie małej
postury misjonarz opowiedział mi, jak to raz stał z koszyczkiem przed
kościołem. Kilka starszych pań lustrując go od stóp do głowy, wymieniło szeptem
jakieś uwagi. Jedna, nie wiadomo czy świadomie, ale na pewno głośno stwierdziła,
że taki wypasiony i jeszcze zbiera. Nie jestem pewien, czy użyła słowa
„wypasiony”, ale na pewno powiedziała, że nie widać, by Alek z głodu przymierał
i że do koszyczka nic nie wrzuci. Hmm, jakby prawdziwym misjonarzem był tylko
typ wychudzony, schorowany i blady.
Tymczasem I am fine (nawet zęba, co wypał z przodu, pani
dentystka wstawiła). Po powrocie do Zambii wszyscy mówią, jak dobrze wyglądam.
To też ciekawe – żyję wśród ludzi, którzy po kilku miesiącach „niewidzenia”
mnie, pierwsze co robią, to patrzą, czy urósł mi brzuch. Interesujący system
priorytetów w życiu.
Wracając do „koszyczka”. Ludzie w Polsce są wspaniali. I
za to Wam dziękuję! Za Waszą wrażliwość i chęć pomocy. Pieniądze? Tak, bez tego
koszyczka nie miałbym po co wracać do Zambii. Ale jeszcze coś, mianowicie
słowa: „dobrą robotę ksiądz robi”, lub tylko uścisk dłoni i głębokie spojrzenie
w moje oczy… i te szczere, dobre uśmiechy.
Bóg Wam zapłać dobrzy ludzie – to nie slogan, to moja
modlitwa za Was.
Tyle spotkań… tylu ludzi… naprawdę jesteście w moim sercu.
Oczywiście nie chcę z tego rozdziału uczynić kościelnych podziękowań wszystkim
za wszystko. Zresztą, nie byłoby to nawet prawdą. Ale wypowiadając słowo
„urlop”, wypowiadam imię każdego, z kim się spotkałem (a i wielu tych, z
którymi nie dane mi było się spotkać, a którzy są mi bliscy).
Mówiąc „urlop”, myślę: chłodne angielskie powietrze;
słońce, choć to już godzina 20.; spacery z Anią ulicami Londynu wśród czarnych,
hindusów i jeszcze innych odmian ludzi. Mówię „urlop” i prowadzę rozmowy z
Mellany o tym, jak jest na Filipinach i nie tylko. Urlop, to wygłupy z Moniką i
Michałkiem; to wieczory z Tatą przy winku jego roboty; to szybkie kawy z Kasią;
to obiady u pani Haliny.
Urlop to odwiedziny u znajomych...
Urlop to godziny spędzone w jasnogórskim konfesjonale,
czyli inne, ale kolejne spotkania z Człowiekiem.
Urlop to też zakupy. Rita załatwiła mi pozwolenie na 3
bagaże, więc i piła spalinowa się zmieściła i liny ze sprzętem do wspinaczki
(na razie dzieci po drzewie się wspinają – ale mają radochę) i ornaty, które
dostałem w prezencie. Nie zapomniałem oczywiście o Ricie. Dziewczyna miała ze
mną urwanie głowy, więc i miejsce na jakieś świecidełko dla niej się znalazło.
Urlop… nie wiem, kiedy będzie następny, ale wiem, że to
pojęcie powinno mieć miejsce w życiu każdego.
Urlop. I wszystko nabiera kolorów.