Translate

piątek, 11 września 2015

Studenci



Przez ostatnie 2 miesiące Mpanshy'ę odwiedziło kilkoro studentów.

Zuzanna, Aleksandra, Piotr (Polska)
Morris, Rene (Niemcy)
Sofia, Hana (Szwecja)

Z Polakami pojechałem do Michała do Ithezi, gdzie pogonił nas słoń. Ostatnim razem, gdy byłem u Michała z tatą i księżmi, nie było gdzie uciekać. Patrzyliśmy tylko, jak słoń biegnie wprost na nas. Tym razem mieliśmy przestrzeń do ucieczki. A że słonica szła z małymi, to zdenerwowała się mocno i goniła nas spory kawałek. Wolna droga okazała się zbawienna.
Warto też wspomnieć, że jedliśmy raki. Piękne, duże raki prosto z rzeki… do garnka oczywiście, rzecz jasna robią się czerwone... i na stół. Pyszne.

Z Niemcami graliśmy w kosza. Zwoziliśmy kamienie, by zrobić ładną ścieżkę w moim ogrodzie i jeździliśmy na skały – powspinać się. W tym miejscu pozdrawiam ks. Grzegorza Płanetę, który pomógł mi sprzęt wspinaczkowy skompletować. Po urlopie pokazałem ministrantom, na czym ten sport polega i chłopaki wspinali się na wysokie drzewo. Największą radość mieli, wisząc na linie. Z Niemcami mogłem sprawdzić sprzęt na skałach. Super zabawa.
Potem przyjechały Szwedki i chłopaki „wciągnęli” je do naszego klubu. Dziewczyny radziły sobie świetnie, czasem lepiej niż my. Spędziłem też z Morrisem i Rene bardzo miły wieczór w nasz polski Dzień Niepodległości. Ale nie śpiewałem patriotycznych piosenek. Za to śpiewaliśmy inne. Potem, gdy dołączyły dziewczyny, przygotowaliśmy mały repertuar i daliśmy koncert w szpitalu.

Super czas. Kiedy siedzisz sam, to jakby zapominasz, jak to jest szykować ze znajomymi kolację, posiedzieć przy piwie, pośpiewać piosenki, pojechać nad wodospad… Fajne było to wszystko, dzięki.

W międzyczasie udałem się rowerem tam, gdzie ostatnio nie miałem siły jechać. Pojechałem sam, gdyż katechista już nie pracuje… Temat na inną historię.
Dotarłem o godz. 13.00. Wiadomo, że o tej godzinie nikogo nie będzie, mogłem więc położyć się na karimacie i przespać z godzinkę. O 14.00 zaczął padać deszcz; hmm… wiadomo zatem, że i teraz nikt nie przyjdzie. Całe szczęście po godzinie przestało i przyszły trzy osoby. Odniosłem wrażenie, że naprawdę bardzo się cieszą. Jakby nie było, dotarłem do tego miejsca pierwszy raz w tym roku. Przeprosili, że nie ma obiadu i powiedzieli, że idą po drewno, żeby coś ugotować. Poprosiłem tylko, żeby mi wodę przegotowaną przynieśli do picia. Czekając na nich, zdałem sobie sprawę, że inni już dziś nie przyjdą i Mszy świętej nie będzie, więc odprawiłem sam. Wrócili po 18, gdy już było prawie ciemno. Patrzę, a kobiety niosą kurczaka (żywego oczywiście), garnek i kilka patyków. Siadły i wcinają ciastka! Nie wiem, czy debatowały, jak ugotować kurczaka przy użyciu kilku patyków, czy może zastanawiały się, czy aby i father nie lubi ciastek, tak czy inaczej powiedziałem: „Kobiety, idźcie spać, nie jestem głodny”. „Nie father, nic jeszcze nie jadłeś, a w Chipeketi nie możesz być głodny…”. „Kobiety, dobrej nocy!”. Przezornie zostawiłem trochę wody w butelce i jedno gotowane jajko. Około 20.00 przynieśli mi wodę do picia, ale nie miałem siły na rozmowy, leżałem już pod moskitierą (tym razem nie zabrałem namiotu, żeby było trochę lżej, tylko samą karimatę i moskitierę).
Następnego dnia ryż był na śniadanie i ludzie zaczęli się schodzić; z dwugodzinnym opóźnieniem, ale przyszli. Gdy było już ze 20 osób, odprawiłem Mszę świętą. Mówię do nich po Mszy z uśmiechem: „Gdybyście przyszliście z samego rana, nie musiałbym pedałować w południe, kiedy słońce najbardziej przypieka”. A jeden gość mówi: „Tak się czasami zdarza!”. No cóż… nie mogę mieć pretensji, że czekałem na nich kilka godzin – oni czekali na mnie rok.

Jeden ze studentów zadał mi pytanie, czy to ma sens. Jechać kilka godzin na rowerze, żeby spotkać 10 czy 20 osób. I jaka jest ich wiara, skoro ksiądz przyjeżdża tak rzadko. Dobre pytania. Każdy ma prawo doszukiwać się sensu, zwłaszcza w tak nietypowych dla nas sytuacjach.
Faktem jest, że za górami, za lasami mieszkają ludzie i część z nich przyjęła sakramenty. To ma dla mnie sens.
Wydaje mi się jednak, że najlepszą odpowiedź na te pytania znalazłem dopiero w miesiąc po ich postawieniu.  Siedziałem na werandzie; padał deszcz, biały welon chmur unosił się tuż nad górami. W ostatnim czasie walczyłem z drzewkami, krzakami i wszelkiego rodzaju buszem rosnącym tuż za płotem i w efekcie otrzymałem przepiękny widok. Deszcz bębnił o blachę na dachu, a ja, suchy, mogłem delektować się smakiem gorącej kawy i podziwiać panoramę zambijskich Bieszczad. Pomyślałem o Polsce i ucieszyłem się, że nie muszę słuchać o skandalach wielkich i małych; nie spotkam dziś ludzi, którzy się tym karmią i gorąco o tym dyskutują. Tutaj też mają miejsce „gorące historie”, ale z Polakami widzę się rzadko, a z zambijskimi księżmi tylko na oficjalnych spotkaniach – też rzadko. Siedzę więc sobie w wiosce, nie mam telewizora, patrzę na góry i planuję następny wypad, by dotrzeć do buszmenów z Ewangelią. Nie martwię się o liczby, ilu maturzystów pójdzie w pielgrzymce na Jasną Górę, ile kobiet dołączy do Koła Żywego Różańca, ilu ludzie przyjdzie na Mszę. Tutaj ilość absolutnie nie gra roli. I to jest odpowiedź. Nie pytam, czy Msza święta w buszu dla 10 osób ma sens. Nie pytam o liczby, tylko robię swoje. I to ma sens. Według mnie.

Tylko proszę, nie bierzcie mnie za świętego! Po prostu, mam nadzieję, że jak przyjdzie mi stanąć przed Panem Bogiem twarzą w twarz i rozliczyć się z grzechów, to i On nie będzie pytał o liczby…