Przez ostatnie 2 miesiące Mpanshy'ę odwiedziło kilkoro
studentów.
Zuzanna, Aleksandra, Piotr
(Polska)
Morris, Rene (Niemcy)
Sofia, Hana (Szwecja)
Z Polakami pojechałem do Michała do Ithezi, gdzie pogonił
nas słoń. Ostatnim razem, gdy byłem u Michała z tatą i księżmi, nie było gdzie
uciekać. Patrzyliśmy tylko, jak słoń biegnie wprost na nas. Tym razem mieliśmy
przestrzeń do ucieczki. A że słonica szła z małymi, to zdenerwowała się mocno i
goniła nas spory kawałek. Wolna droga okazała się zbawienna.
Warto też wspomnieć, że jedliśmy raki. Piękne, duże raki
prosto z rzeki… do garnka oczywiście, rzecz jasna robią się czerwone... i na
stół. Pyszne.
Z Niemcami graliśmy w kosza. Zwoziliśmy kamienie, by zrobić
ładną ścieżkę w moim ogrodzie i jeździliśmy na skały – powspinać się. W tym
miejscu pozdrawiam ks. Grzegorza Płanetę, który pomógł mi sprzęt wspinaczkowy
skompletować. Po urlopie pokazałem ministrantom, na czym ten sport polega i
chłopaki wspinali się na wysokie drzewo. Największą radość mieli, wisząc na linie.
Z Niemcami mogłem sprawdzić sprzęt na skałach. Super zabawa.
Potem przyjechały Szwedki i chłopaki „wciągnęli” je do
naszego klubu. Dziewczyny radziły sobie świetnie, czasem lepiej niż my.
Spędziłem też z Morrisem i Rene bardzo miły wieczór w nasz polski Dzień
Niepodległości. Ale nie śpiewałem patriotycznych piosenek. Za to śpiewaliśmy
inne. Potem, gdy dołączyły dziewczyny, przygotowaliśmy mały repertuar i daliśmy
koncert w szpitalu.
Super czas. Kiedy siedzisz sam, to jakby zapominasz, jak to
jest szykować ze znajomymi kolację, posiedzieć przy piwie, pośpiewać piosenki,
pojechać nad wodospad… Fajne było to wszystko, dzięki.
W międzyczasie udałem się rowerem tam, gdzie ostatnio nie
miałem siły jechać. Pojechałem sam, gdyż katechista już nie pracuje… Temat na
inną historię.
Dotarłem o godz. 13.00. Wiadomo, że o tej godzinie nikogo
nie będzie, mogłem więc położyć się na karimacie i przespać z godzinkę. O 14.00
zaczął padać deszcz; hmm… wiadomo zatem, że i teraz nikt nie przyjdzie. Całe
szczęście po godzinie przestało i przyszły trzy osoby. Odniosłem wrażenie, że
naprawdę bardzo się cieszą. Jakby nie było, dotarłem do tego miejsca pierwszy
raz w tym roku. Przeprosili, że nie ma obiadu i powiedzieli, że idą po drewno,
żeby coś ugotować. Poprosiłem tylko, żeby mi wodę przegotowaną przynieśli do
picia. Czekając na nich, zdałem sobie sprawę, że inni już dziś nie przyjdą i
Mszy świętej nie będzie, więc odprawiłem sam. Wrócili po 18, gdy już było
prawie ciemno. Patrzę, a kobiety niosą kurczaka (żywego oczywiście), garnek i
kilka patyków. Siadły i wcinają ciastka! Nie wiem, czy debatowały, jak ugotować
kurczaka przy użyciu kilku patyków, czy może zastanawiały się, czy aby i father
nie lubi ciastek, tak czy inaczej powiedziałem: „Kobiety, idźcie spać, nie
jestem głodny”. „Nie father, nic jeszcze nie jadłeś, a w Chipeketi nie możesz
być głodny…”. „Kobiety, dobrej nocy!”. Przezornie zostawiłem trochę wody w
butelce i jedno gotowane jajko. Około 20.00 przynieśli mi wodę do picia, ale
nie miałem siły na rozmowy, leżałem już pod moskitierą (tym razem nie zabrałem
namiotu, żeby było trochę lżej, tylko samą karimatę i moskitierę).
Następnego dnia ryż był na śniadanie i ludzie zaczęli się
schodzić; z dwugodzinnym opóźnieniem, ale przyszli. Gdy było już ze 20 osób,
odprawiłem Mszę świętą. Mówię do nich po Mszy z uśmiechem: „Gdybyście
przyszliście z samego rana, nie musiałbym pedałować w południe, kiedy słońce
najbardziej przypieka”. A jeden gość mówi: „Tak się czasami zdarza!”. No cóż…
nie mogę mieć pretensji, że czekałem na nich kilka godzin – oni czekali na mnie
rok.
Jeden ze studentów zadał mi pytanie, czy to ma sens. Jechać
kilka godzin na rowerze, żeby spotkać 10 czy 20 osób. I jaka jest ich wiara,
skoro ksiądz przyjeżdża tak rzadko. Dobre pytania. Każdy ma prawo doszukiwać się
sensu, zwłaszcza w tak nietypowych dla nas sytuacjach.
Faktem jest, że za górami, za lasami mieszkają ludzie i
część z nich przyjęła sakramenty. To ma dla mnie sens.
Wydaje mi się jednak, że najlepszą odpowiedź na te pytania
znalazłem dopiero w miesiąc po ich postawieniu.
Siedziałem na werandzie; padał deszcz, biały welon chmur unosił się tuż
nad górami. W ostatnim czasie walczyłem z drzewkami, krzakami i wszelkiego
rodzaju buszem rosnącym tuż za płotem i w efekcie otrzymałem przepiękny widok.
Deszcz bębnił o blachę na dachu, a ja, suchy, mogłem delektować się smakiem
gorącej kawy i podziwiać panoramę zambijskich Bieszczad. Pomyślałem o Polsce i
ucieszyłem się, że nie muszę słuchać o skandalach wielkich i małych; nie
spotkam dziś ludzi, którzy się tym karmią i gorąco o tym dyskutują. Tutaj też
mają miejsce „gorące historie”, ale z Polakami widzę się rzadko, a z
zambijskimi księżmi tylko na oficjalnych spotkaniach – też rzadko. Siedzę więc
sobie w wiosce, nie mam telewizora, patrzę na góry i planuję następny wypad, by
dotrzeć do buszmenów z Ewangelią. Nie martwię się o liczby, ilu maturzystów
pójdzie w pielgrzymce na Jasną Górę, ile kobiet dołączy do Koła Żywego Różańca,
ilu ludzie przyjdzie na Mszę. Tutaj ilość absolutnie nie gra roli. I to jest
odpowiedź. Nie pytam, czy Msza święta w buszu dla 10 osób ma sens. Nie pytam o
liczby, tylko robię swoje. I to ma sens. Według mnie.