Wróćmy do wspomnień
Siedziałem na kamiennej ławce i daremnie usiłowałem znaleźć
słowa, którymi ubrałbym czas spędzony w Polsce. Tyle się przecież wydarzyło,
tylu ludzi spotkałem…
Siedziałem pod palmą, a wiatr poruszał jej suchymi liśćmi.
Tutaj od kilku miesięcy nie ma deszczu. Widok jak z reklamy – siedzi facet w
cieniu palmy i pali papierosa marki… i patrzy w dal. Ale wciąż żaden ciekawy
pomysł do głowy nie przychodził. Postanowiłem zatem opisać, jak powitała mnie
Zambia, już po raz trzeci. Tak, to już trzeci raz opuszczałem samolot, schodząc
po schodkach na płytę lotniska w Lusace. Za każdym razem inaczej; inna pogoda
(w Zambii są trzy pory roku i akurat dane mi było przylecieć w każdą z nich);
inne oczekiwania; inne emocje; inne zapachy. Minął już tydzień i zauważyłem, że
uczucia i spostrzeżenia, które towarzyszyły mi przez te kilka dni, zaczynają
usychać, jak ta palma. Jednak dalej nic; słowa, którymi chciałbym wyrazić
siebie, po prostu nie układały się w zdania. I nagle podszedł do mnie człowiek…
Charles Mumba
Trochę jak w „Forrest Gump”; siedziałem na ławce, przysiadł
się do mnie człowiek i popłynęła historia życia. Z tą tylko różnicą, że
historia nie tego, który czekał, ale tego, który znalazł.
- Jestem Charles Mumba, a ty Father?
- Fr. Maciek.
- Skąd jesteś?
- Z Mpanshy.
- A ja żyję tu w
Katondwe od dwudziestu lat…
(O tym, co robię w tych dniach w Katondwe, za chwilę.)
I zaczął opowiadać mi swoje życie.
Postanowiłem sobie w Polsce, że jak tu wrócę, to będę się
uczył tych ludzi na nowo. Tak, jakbym przyleciał pierwszy raz. Zambijczycy
potrafią wyrazić swoją życzliwość, radość bardzo ekspresyjnie, ale jednocześnie
podchodzą do nowego z wielkim dystansem. Możesz odnieść wrażenie, że wszedłeś w
ich środowisko bardzo szybko, ale to tylko pozory.
Z każdym dniem widzisz lepiej, jak skomplikowane mogą być
relacje z nimi. Postanowiłem więc nie wyrywać się, obserwować i czekać.
Poszliśmy z Fr. Mwewa (zastępował mnie w czasie urlopu) na
oficjalne powitanie kolejnych studentów szkoły pielęgniarskiej. Otwarcie
imprezy – godz.16.00. Przyszliśmy o 16.30, a tu jeszcze nie ma nikogo.
Spokojnie, przecież mam czas… patrz na Fr. Mwewa, mówiłem do siebie, i ucz się.
Zaprosili nas do biura. Za biurkiem siedział facet w ciemnych okularach.
Przywitał się grzecznie, a jakże, i usiedliśmy. Weszła dziewczyna i
przyklękając przed nami zapytała, czy napijemy się coca coli lub fanty. Wróciła
z napojami dość szybko, bo już po 10 minutach. W tym czasie facet zza biurka
nie ściągnął ciemnych okularów, nie wypuścił z dłoni długopisu i patrzył na
nas. Nie powiem też, żeby zabawiał nas rozmową. Siedzisz poważny za biurkiem –
jesteś Kimś. To w Zambii bardzo ważne; mieć choćby skrawek biurka, który mówi
wszystkim, że masz władzę.
Słuchałem więc historii Charlesa cierpliwie. Przecież mam
czas…
Wczoraj Siostry z misji w Katondwe wraz z doktor Jolantą
przyjechały na chwilę do Mpanshy.
- Oo, to tu jest dwóch
księży, a w Katondwe żadnego.
(Fr. Mwewa został ze mną jeszcze na kilka dni; a w Katondwe
jeden ma urlop, a drugi wyjechał pozałatwiać sprawy).
- Siostry, no to jadę
z wami, ale kiedy mnie przywieziecie z powrotem?
- W czwartek wysyłamy
samochód do Lusaki.
- Świetnie; Fr. Mwewa
musi wracać, więc mnie przywieziecie, a jego zabierzecie do miasta.
- To jedziemy.
Pomyślałem o Polsce. Czy byłbym tam w stanie spontanicznie
powiedzieć: jedźmy, wrócę za dwa dni. Nawet gdybym nie miał szkoły; nawet gdyby
drugi ksiądz został odprawiać Mszę św., to pewnie nie mógłbym zostawić moich
rozlicznych obowiązków i tak nagle wyjechać. A gdyby ktoś w tym czasie zajął
moje biurko?
I chyba te skrawki poczucia władzy i ważności nie pozwalają
księżom spędzać razem zbyt dużo czasu przy kawie.
(Proszę księdza – niech się ksiądz na mnie nie gniewa; może
nie mam racji. Ponadto w życiu świeckich jest tak samo, oczywiście… A nawet
gorzej... zgadzam się.)
- Charles, ile masz
dzieci?
- Osiem, Father.
Pierwsza córka…
Mój nowy znajomy zaczął mi opowiadać po kolei o każdym ze
swoich dzieci.
Przecież mam czas…
W każdą niedzielę, po południu młodzież ma spotkanie obok
mojego domu. Tej niedzieli podobnie; słyszałem jak ich lider, od ponad godziny
wygłaszał płomienne przemówienie. Nikt mu nie przerywał. Nagle ktoś zapukał.
Okazało się, że to chłopak, który przyjechał do Mpanshy, do rodziny na wakacje.
- A bambo, słyszałem
że grasz w koszykówkę.
- Zgadza się.
- Pograłbyś teraz ze
mną?
- Teraz nie, ale jak
młodzież skończy spotkanie.
- To mam poczekać, czy
iść i przyjść potem?
- Jak chcesz. Możesz
poczekać.
Usiadł pod drzwiami i czekał… półtorej godziny.
A potem bez żadnych komentarzy czy oznak zmęczenia rzucał
piłką o tablicę.
Charles, czego ty ode
mnie chcesz? – nie powiedziałem tego głośno, ale przyznaję się, pomyślałem.
Przepraszam, przykro mi, ale tak właśnie pomyślałem. Życie uczy mnie i tego.
Tyle już razy zdarzyło się, że po normalnej, czy nawet powiedziałbym
przyjacielskiej rozmowie, ktoś prosił mnie o pieniądze. Jednak nie tym razem.
Charles opowiedział mi jaki jest zaradny; pracuje jako kierowca, a wieczorami w
swoim ogrodzie. Wybudował więc sam dom, zaoszczędził na telewizor i baterię słoneczną,
dzięki czemu jego dzieci mogą oglądać filmy. Kupił też dobrą antenę i odbiera
telewizję Botswana.
A potem pożegnał się i poszedł.
Kiedy myślisz, że spotkałeś kogoś, kto znowu próbuje Cię
naciągnąć, on rozkłada cię na łopatki swoją bezinteresownością.
Kiedy jesteś przemęczony, masz wszystkiego dość, Bóg
sprawia, że wydarza się coś, co pozwala ci spojrzeć na wszystko z dystansem.
Kiedy nie wiesz co myśleć, zjawia się ktoś, na przykład
Charles, i wszystko nabiera sensu.
Trzeba mieć tylko oczy otwarte.
I czas.