Translate

poniedziałek, 20 lipca 2015

Gabriel

Kolejne wspomnienie



– Kto cie odwozi na lotnisko?
– Nie wiem, jeszcze nikogo nie prosiłem.
– To już nie szukaj. Ja cię zawiozę.

Ks. Gabriel Biskup
proboszcz par. pw. św. Urszuli Ledóchowskiej w Częstochowie

Przez wielu postrzegany jako buntownik. A że niektórzy i na mnie patrzą jak na buntownika, to zapewne dlatego tak dobrze mi się z nim współpracowało. Normalny facet. Bez kompleksów. Wie, że swoją robotę wykonuje dobrze. Z tego powodu nikomu nie zazdrości i nie musi się nikomu podlizywać. Myślę, że z tego też powodu daje innym potrzebną do rozwoju przestrzeń wolności. Sam dużo na parafii robi i pozwala innym normalnie pracować. W każdym bądź razie ja, przy takim proboszczu, mogłem się rozwijać.
            Na lotnisku miałem oczywiście lekki problem z nadaniem bagażu. Tym razem miła pani, widząc prawie 5 kg nadwagi (bagażu… choć po urlopie to może i u mnie), nic nie powiedziała. Patrzyłem jej w oczy tak głęboko, jak umiałem. Stwierdziła natomiast, że mam pozwolenie na tylko jedną walizkę. Jak za pierwszym razem – tłumaczyłem, że misjonarzem jestem i mam taki specjalny bilet, ale nie chciała uwierzyć. Tym razem nie częstowałem pani obrazkami, tylko wymieniałem z Proboszczem spokojne uśmiechy. Byłem pewny, że mogę zabrać bagażu sztuk dwie. Jednakże zawsze taka akcja trochę nerwów zje (zaczynam pisać częstochowskim rymem). Miła pani zaczęła dzwonić i pytać, a ludzie w kolejce zaczęli się denerwować. Po kilkunastu minutach powiedziała, że to ostatni raz, kiedy mogę zabrać tyle rzeczy. Hmm, następnym razem nie będę mógł zabrać tylu piłek dla dzieciaków, albo kaszy na zupki – to już dla mnie. Dobrze, że nikt nie ważył bagażu podręcznego, bo pewnie kazaliby mi nadać go jako normalny, a trzy walizki już na pewno by nie poszły.

– Niczym się tam nie załamuj…
Proboszcz pożegnał mnie tymi słowami. I poszliśmy, każdy w swoją stronę.
Za pierwszym razem, te wszystkie pożegnania z rodziną, z przyjaciółmi były bardziej traumatyczne. Nie wiesz, do jakiego świata lecisz, nie wiesz kiedy wrócisz. Tym razem było spokojniej, ale i tak człowieka w takich sytuacjach „w dołku ściśnie”.
Tak czy inaczej, 1 lipca 2009 rozpocząłem moją drugą podróż do Zambii.

Jak to w podróżach bywa, zdarzają się przygody. Przy przedostatniej bramce okazało się, że mój bilet zniknął.
– Wiecie co, chyba nie wziąłem biletu przy ostatniej bramce.
– Pan Oset?
– Zgadza się.
– Wziął pan bilet, ale go zgubił. Teraz musi nam pan kawę postawić.
– Dla pani kupiłbym nawet dwie.
– Niech pan idzie dalej. Mam pan szczęście, że ktoś ten bilet tu przyniósł.
Wsiedliśmy do samolotu, ale chyba zapakowali inne bagaże, więc czekaliśmy 2 godziny. Siadła obok mnie zestresowana nastoletnia Amerykanka. Była tak znerwicowana, że większość czasu trzymała głowę w dłoniach, co uratowało mnie od wysłuchiwania, jak bardzo boi się podróży, i od pocieszania jej. Po wystartowaniu zamówiła wino i trochę się uspokoiła.
W Anglii było bardzo miło. Czekali na mnie Norbert i Ania. Miałem więc jeszcze okazję napić się dobrego angielskiego piwa w towarzystwie przyjaciół. Dorzucili mi jeszcze jakieś kiełbasy, cukierki i zabawki. Jakimś cudem udało się to wszystko zapakować. I kolejne pożegnanie…
I znowu coś zgubiłem. Tym razem mój kapelusz. A muszę zaznaczyć, że jedna pani na lotnisku, która sprzedawała perfumy, powiedziała, że jest bardzo ładny. Nawet chciała lecieć ze mną do Zambii i nie było przeszkodą, że zostawi pracę. Tak mówiła.
Ach, jak te kobiety potrafią cudownie kłamać.
Najważniejsze, że kapelusz się znalazł i tym razem sam go odnalazłem.
Potem wszystko poszło według planu. Zarezerwowałem wcześniej wspaniałe miejsce, dokładnie to samo, co w czasie drogi do Polski, a że na dodatek nikt koło mnie nie usiadł, więc miałem luz totalny. Niedaleko siedziała Hinduska, starsza pani. Po angielsku nie umiała ani słowa. Nie wiedziała nawet, co odpowiedzieć na pytanie „kawa czy herbata?”. I przeżyła. Była przesympatyczna. Piszę to dla tych, którzy boją się lecieć!
Wylądowaliśmy w Lusace o 6.30 rano. Tym razem Afryka nie pachniała dla mnie tak ładnie jak poprzednio. Było pochmurno i zimno – gdyby nie czarni ludzie wokoło pomyślałbym, że samoloty pomyliłem. Tym razem mój bagaż doleciał. Wojtek czekał na mnie na lotnisku (ks. Wojciech Ciesielski) i ruszyliśmy w głąb Czarnego Lądu.

Księże Gabrielu, czekam, kiedy w głąb tego Lądu ruszymy razem…
(zdjęcie zrobione o 6.10 rano przed wyjazdem na lotnisko)