Translate

wtorek, 11 sierpnia 2015

Goście goście



Wiedziałem, że mnie nie zawiodą. Obietnicę wypełnili i tak 8 kwietnia 2010 przylecieli…

Jerzy Oset, mój Tata
Ks. Gabriel Biskup, proboszcz par. pw. Św. Urszuli Ledóchowskiej
Ks. Andrzej Parusiński, proboszcz par. pw. Podwyższenia Krzyża Świętego

Niech Tata sam opowie…

Podczas pożegnalnej kolacji Maćka w czerwcu 2009 księża zapytali:
- Kiedy pan leci odwiedzić syna?
- Jak wy polecicie ze mną – odpowiedziałem.
- To lecimy w środę po Wielkanocy 2010...

I stało się – jedziemy do Zambii.

Księża mieli zaopiekować się mną w czasie podróży, a stało się odwrotnie.
Andrzej zapada na dolegliwości sercowe, a Gabryś ma zapalenie krtani i to ja muszę się troszczyć o przelot, choć nie mam o tym pojęcia.
Do Lusaki dolatujemy rano, gdzie po załatwieniu formalności paszportowych i wizowych z pomocą polskiego zakonnika podesłanego nam przez Maćka wpadamy w ramiona naszego misjonarza. Pakujemy się do starego 16-letniego Land Rovera: Gabryś do szoferki, gdzie będzie musiał trzymać wypadające drzwi, a ja z Andrzejem i bagażami lądujemy na pace samochodu.
Lusaka sprawia wrażenie prowincjonalnego miasteczka. W centrum parę wieżowców, ulice szerokie, ale większość bez asfaltu, ludzie zabiegani, ruch samochodowy duży. Domy prywatne okratowane, otoczone murem, a nim druty z prądem.
Po wypiciu kawy ruszamy w dwustukilometrową podróż do stacji misyjnej Mpanshya.
Droga dobra, asfaltowa, a po obu jej stronach busz – trawa i drzewa. Ten obraz będzie nam towarzyszył przez cały okres pobytu w Zambii. Co kilkadziesiąt kilometrów przy drodze miejscowa ludność sprzedaje własne produkty: pomidory, banany, dynie itp.
W tych miejscach można też zobaczyć osady domków. Domki są różne: jedne z gliny i słomy, a inne z drewna, czy też murowane. W czasie podróży widzimy też szkoły – budynki są malowane na niebiesko. Szkolnictwo jest na bardzo niski poziomie, nauczyciele pracują na zasadzie nakazu pracy. Szkoła jest nieobowiązkowa, ale płatna, nauka trwa 12 lat. Językiem urzędowym jest angielski, posługuje się nim jednak bardzo mały procent ludności w buszu. Po drodze mieszkańcy witają nas uśmiechem i machaniem rękoma – my oczywiście odpowiadamy.
Ostatni kilometr do misji Maćka to piach i dziury. Nagle wyrasta piękny murowany kościółek z czerwonej cegły, a kilkadziesiąt metrów dalej plebania w kształcie litery L. Na placu stoi jeszcze jeden domek z ogródkiem, pełniący rolę domu gościnnego. Obok domu znajduje się też murowana wiata spełniająca rolę muszli koncertowej. W pobliżu kościoła jest stolarnia stanowiąca własność misji, a użytkowana przez Szwajcarów.
Jakieś 300 metrów w dół i dochodzi się do centrum wioski, bazaru, a za nim są zabudowania szpitala i dom sióstr Boromeuszek. Obok szpitala stoi parę domków dla personelu szpitalnego, a trochę dalej prywatna szkoła pielęgniarska.
Pierwsze próby założenia misji w Mpanshy datowane są na rok 1926, ale tak na poważnie to działalność misyjną rozpoczęto w 1951 roku.
Życie wioski koncentruje się na bazarze, a tam przede wszystkim przy bilardzie. Natomiast ta część mieszkańców, która chce zapewnić rodzinie jako taki byt, ciężko pracuje przy wypalaniu węgla drzewnego lub na farmach. W pierwszym dniu poznajemy katechistę, który jest prawą ręką misjonarza w zakresie krzewienia wiary i prowadzenia kancelarii. Poznajemy również Grace, kucharkę, która w zakresie kuchni za dużo nie umie, ale jest bardzo pracowita i chętnie się uczy. Nauczyliśmy ją piec placki ziemniaczane, ugotować kapustę po naszemu, czy zrobić zupę /oni zup nie jadają/.
Dzień na misji nie jest łatwy – od godziny 7 rano pokazują się interesanci: pierwszy bezdomny Józef, który osiedlił się tuż za ogrodem i przychodzi po jedzenie, a później ludzie z ogromem spraw trudnych do załatwienia. O godzinie 17 jest Msza św., a po niej krótkie spotkania i zapada ciemna afrykańska noc. Świerszcze zaczynają grać przepięknie, a przy murzyńskich domkach zapalają się ogniska i gotuje się kolację. Później słychać tylko śpiewy tych, co urządzają sobie pikniki w buszu; a jest ich dużo. Słychać i chłopaków, i dziewczyny. Za dnia nie widziałem ani razu, by chłopak trzymał dziewczynę za rękę. Dziwne, skąd się bierze tyle dzieci…
Świt zaczyna się około 6 rano.
Misjonarz zostawiony jest w zasadzie na misji bez większego wsparcia z Polski. A na hojność Murzynów nie ma co liczyć. Nie są oni nauczeni, aby dbać o swojego księdza, czy też swój kościół. Misjonarz musi dokładać do wszystkiego. Co prawda wymaga on, aby w jakiś sposób parafianie „odpracowali” pomoc i zrobili coś dla kościoła – ale nauczyć ich tego, to trudne zadanie.
Niedzielna taca w Mpanshy pokrywa tylko część pensji katechisty; dla samego misjonarza ludzie składają ofiarę, za którą można kupić zaledwie kilka pomidorów.
W kaplicach położonych w buszu sytuacja jest trochę inna. Ludzie muszą zdawać sobie sprawę, że trzeba jeszcze dołożyć się do kosztów dojazdu.
W każdą sobotę Maciek jedzie w busz, do jednej lub dwóch kaplic, by sprawować Msze św. W niedziele jedną Mszę odprawia w Mpanshy, a drugą w buszu.
Msza św. trwa w Mpanshy krócej niż w kaplicach dojazdowych, bo ok. 1,5 godziny; jest też piękna, ale brakuje jej spontaniczności i takiej radości, jaka jest u wiernych na tzw. outstations. Ludzie, odświętnie ubrani, gromadzą się od rana, palą ogniska i przygotowują posiłek dla misjonarza. Ksiądz witany jest radośnie. Rozpoczyna się spowiedź, a po niej procesyjne wyjście do ołtarza. Na czele procesji za ministrantami tańczą dziewczynki w odświętnych strojach, tzw. stelki. Msza św. trwa bite dwie godziny. Dodatkowo nasz pobyt podnosił rangę Mszy św. – bo tutaj nie zdarzyło się jeszcze, aby Mszę św. celebrowało trzech księży, a w kościele był jeszcze ojciec ich misjonarza. Byliśmy bardzo gorąco i radośnie przyjmowani, a po Mszy każdy miał przyjemność się z nami przywitać. Po zakończeniu czynności kancelaryjnych siadaliśmy do obiadu – oczywiście tylko w towarzystwie mężczyzn. W jednej misce była prażona kasza kukurydziana, tzw. nshima, w drugiej kościsty i chudy kurczak i czasami zielenina. Jedzenie brało się rękoma na swój talerz. Jadło się też rękoma. Zjeść to się dało, ale wyżyć na takim posiłku byłoby trudno – a ludność miejscowa ma tylko taką nshimę i dobrze jest, jak jej wystarczy na więcej niż jeden posiłek dziennie. Ręce myło się oczywiście przed i po jedzeniu (choć bez mydła i w zimnej wodzie). Po pożegnaniu wracaliśmy do Mpanshy. Cały wyjazd do jednej kaplicy zabierał ok. 6 godz; do dwóch – cały dzień. Po powrocie sił już nie było na nic.
Zwiedziliśmy też szpitale. Ten w Mpanshy prowadzony jest prawie wg standardów europejskich, w oknach i nad łóżkami moskitiery, trzy posiłki dziennie, chorzy leżą na łóżkach, a ich rodziny na podłogach, pełna obsługa lekarska i pielęgniarska, leki za darmo. Maciek leżał tam dwukrotnie z malarią. Trzeba jednak powiedzieć, że szpital funkcjonuje na takim poziomie dzięki siostrom zakonnym, które organizują pomoc zza granicy, a same prowadzą wspaniały ogród ze wszystkimi chyba tropikalnymi owocami oraz gospodarstwo hodowlane. Tak zadbanego ogrodu i tak pieczołowicie prowadzonej hodowli jeszcze nie widziałem. Dochód z gospodarstwa i ogrodu idzie na szpital. Domem zakonnym kierują dwie wspaniałe siostry z Polski: Sabina i Józefa. Przy szpitalu jest hospicjum dla dzieci na 90 łóżek, prowadzone przez świecką misjonarkę z Polski – Gosię.
Podobny szpital funkcjonuje na misji w Katondwe, który również prowadzony jest przez polskie siostry zakonne i lekarkę z Polski. Trzeba jednak powiedzieć, że w obu tych szpitalach pracują też z wielkim oddaniem siostry Zambijki.
Umieralność w Zambii jest duża: HIV, gruźlica i malaria robią spustoszenie wśród ludności.
W Mpanshya widzieliśmy ceremonię pogrzebu zmarłej kobiety. Zmarła wraz z najbliższą rodziną przebywała w pokoju pożegnań – płacz i zawodzenie. Na zewnątrz oczekiwali żałobnicy, tańcząc i śpiewając. Kobietę owinięto w prześcieradło, włożono do pudła z kartonów i wywieziono na cmentarz. Tradycja kultu zmarłych jest inna niż nasza. Po pogrzebie rodzina nie chodzi na cmentarz, bo mogłaby być posądzona o czary. Człowiek był i go nie ma. Cmentarz jest zarośnięty i ponury. Mszy św. za zmarłych się nie odprawia, a i innych intencji Murzyni też nie zamawiają. Jako ciekawostkę podam, że szefa wioski grzebie się na siedząco na krześle i z berłem w ręku, żeby pilnował zmarłych.
            Oprócz „części misyjnej” nasza wyprawa miała też charakter typowo turystyczny.
Odwiedziliśmy na misji w Ithezi Thezi kolegę Maćka z diecezji częstochowskiej – Michała. Podróż to cała wyprawa. Odległość 600 km, w tym 130 kilometrów to droga, którą trudno opisać – dziury wszędzie,wielkość niektórych taka, że cały samochód by się zmieścił. Na odcinku chyba z 50 kilometrów atakowała mucha tse tse. Coś okropnego, a Maciek prowadził samochód z prędkością 90 kilometrów – nie wiadomo, co bardziej przerażało.
Ale za to przyjęcie wspaniale. Kucharce, gdy zobaczyła czterech chłopów, ręce się trzęsły i Michał musiał pomagać jej zrobić herbatę. Gotuje dobrze i jest bardzo miła.
U Michała na misji jest prąd i woda, ma piękny ogród,w okolicy znajduje się potężna zapora wodna. Miasteczko ma ok. 3 tysięcy ludzi, są tu dwa kościoły, oba ładne, a w buszu czeka jeszcze 17 kaplic. Pracy dużo. W okolicznych wodach krokodyle i hipopotamy. Wybraliśmy się na safari do pobliskiego parku narodowego – wyprawa przepiękna. Gdy wracaliśmy, na wąskiej buszowej drodze wyrósł przed nami ogromny słoń. Kierowca zatrzymał samochód w odległości 20 metrów, niezwykła okazja do zrobienia zdjęć. Ale słoniowi się to nie spodobało, zaryczał, podniósł trąbę do góry, uszy mu się wyprostowały i ruszył na nas! Uciekać nie było gdzie, śmierć już widziałem, na samochodzie zapadła cisza. I gdy słoń był tuż tuż, kierowca włączył bardzo głośno silnik samochodu, słoń bokiem obok nas wpadł do buszu… i dalej ryczy. Kierowca podjechał parę metrów do niego i znów silnikiem go przestraszył. Droga zrobiła się wolna, my do przodu, a słoń za nami, ale już nie dał rady nas dogonić. Na samochodzie przez chwilę trwała absolutna cisza, po czym wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Czas było wracać do domu.
Drugiego dnia pożegnanie z misją Michała, siostrami i mieszkańcami.
Wracamy do Mpanshy, Maciek do obowiązków na misji, a my aby odpocząć. Na następną wycieczkę wybraliśmy się do Livingston, gdzie jest wspaniały wodospad Wiktoria. Podróż z Lusaki odbyliśmy autobusem – 7 godzin. Jest tutaj dużo małp, a z jedną zaznajomiliśmy się trochę lepiej. Idziemy, Andrzej w reklamówce ma banany, z przodu małpa... Andrzej wyciąga rękę z bananem, ułamek sekundy i reklamówki już nie ma. Całe szczęście, że nie został podrapany. Zwiedzanie Livingston zakończyliśmy rejsem po Zambezi. Rzeka ogromna z niebezpiecznymi zwierzętami.
W Lusace kończy żywot wysłużony Maćka samochód – na naprawę szkoda już pieniędzy. Na nowy nie wiadomo, jak długo będzie trzeba czekać. Wracamy do Mpanshy pożyczonym na misji Makeni malutkim samochodem, wzbudzając radość i śmiech Murzynów – dwóch białych na pace malutkiego samochodu ze stertą zakupów – to dla nich powód do śmiechu.
            Zbliża się czas odjazdu. Maciek przygotowuje misję do swojej nieobecności, załatwia zastępstwa; omawia najważniejsze sprawy z katechistą, radą parafialną, gospodynią i siostrami. Spędzamy trochę czasu na wyremontowanej przez Maćka werandzie. Widok przepiękny, przed nami góry, na placu zamontowana tablica do kosza. Co prawda startują tutaj komary, ale po ścianach urzędują przyjaciele człowieka jaszczurki, które wszystko co siądzie na ścianie zjadają. Na tej werandzie witała nas obiadem rada parafialna, otrzymaliśmy bogaty prezent – koguta. Zjedliśmy go ze smakiem, ale gotowałem go 3 godziny, dusiłem jeszcze godzinę i za miękki nie był, ale smakował. Chleb i inne potrzebne rzeczy kupuje się w najbliższym mieście, tj. w Lusace – 200 km dalej.
Wyjechaliśmy jeszcze do sąsiedniej parafii w górach, 150 km, Katondwe, gdzie jest czarny ksiądz. Odziedziczył on parafię po polskich jezuitach. Kościół piękny z dachówką czerwoną, taką przedwojenną, plebania duża. Na budynkach widać już czas i brak bieżącego utrzymania.      Nadszedł czas pożegnań, ostatni wieczór spędziliśmy z siostrami i Gosią, było wspaniale i rzewnie. Na drogę dostaliśmy leki na wypadek zachorowania na malarię.
Wyjazd do Lusaki. Następnego dnia ładujemy się do samolotu i do Polski, za którą już się stęskniliśmy. Z okien samolotu oglądamy jeszcze piaski Sahary, lodowce na Alpach i Londyn. Wracaliśmy z Maćkiem, to i podróż nam się nie nudziła. Maciek leciał do Polski, aby trochę odpocząć, bo malaria jednak zrobiła w nim spustoszenie, a ponadto musiał „wyremontować” nogę, bo już dokuczała mu mocno.
            Dziękuję serdecznie Synowi za to, że na stare lata mogłem go odwiedzić w Zambii, zobaczyć warunki jego pracy i innych misjonarzy. Patrząc na pracę misjonarzy, można się dziwić, że tu, w Polsce, mają wszystko, co jest niezbędne do życia, a wybierają życie samotne, trudne i chyba niezrozumiane przez nas. Teraz już wiem, że ten czas przeznaczony na pracę na misji jest wspaniałym przeżyciem, ale bez pomocy Boga niemożliwym do realizacji. Jestem szczęśliwy, że doznałem tego osobiście, że poznałem tylu wspaniałych ludzi. Poznałem również wspaniałych księży z Częstochowy – Gabrysia i Andrzeja, z którymi dzieliłem trudy i przyjemności tej podróży. Pomimo dolegliwości mojego wieku podróż przebyłem dobrze i nie wiedziałem, co to jest ból kolana, zapomniałem o nadciśnieniu. Nawet kilkugodzinne jazdy na pace samochodu służyły mi doskonale.
Dziękuję Bogu, że mam takiego Syna.