Translate

niedziela, 9 sierpnia 2015

Malaria II



Po powrocie z Malawi ostro wziąłem się do pracy. Choć może powinienem powiedzieć, że to Kazik wziął się do pracy. Pisałem już, że rozwalił pół domu i czekam aż coś z tego poskłada.

„Kazik nie rozumieć, że człowiek zmęczony”, mówił po polsku jego czarny pomocnik, odkładając narzędzia późnym wieczorem.

O tych dwóch tygodniach ciągłej roboty mógłbym napisać osobny rozdział. Niech jednak wystarczy Wam, że napiszę, iż powstały dwie nowiutkie łazienki.
I pokój gościnny.
I mój pokój się powiększył.
Kazik – dzięki!!!
Zwłaszcza, że przypłaciłeś to zdrowiem…
Ale i ja też…

Malaria II

W nocy z piątku na sobotę nie czułem się zbyt dobrze. O tyle było mi łatwiej, że już nie musiałem biegać do łazienki na drugi koniec domu. Kazik ułatwił mi życie bardzo…
W sobotę miałem jechać do dwóch kaplic. Pojechałem. Jednak w drodze się zaczęło… Za oknem prawie 40 stopni C, a ja się trzęsę. Wysiadam przy kaplicy i od razu w busz trzeba pędzić… mój przyjaciel Marcin Gładysz określa to słowami „rozmowa z lwem” (jeden ryczy i drugi ryczy). Ludzie w procesji radośnie machają palmami (była to sobota przed Niedzielą Palmową), a ja idę jakby to był już Wielki Piątek. W czasie Mszy św., łapiąc z trudem oddech, zdałem sobie sprawę, że w drugiej kaplicy już nie dam rady. Zakonsekrowałem więc więcej Komunii i w drogę. Wysiadam z samochodu, ludzie się cieszą, ale patrząc na mnie przestają się uśmiechać.
- Sorry, nie mam siły odprawić wam Mszy św.
- Father, tak krótko, bez procesji...
- Po prostu nie dam rady…Macie Komunię, zostaje z wami katechista, ja jadę.

Po kilku kilometrach zepsuła się skrzynia biegów. Samochód stoi. Mam jeszcze siłę wyciągnąć z kieszeni telefon i… yes, jest zasięg… Można dzwonić po niezawodne Siostry.
Po godzinie holują mój Land Złom Rover i mogę położyć się do łóżka.
Wieczorem wstałem, siedliśmy z Kazikiem na werandzie. Ja słabiutki, ale i Kazik też. Doszliśmy do wniosku, że dzień wcześniej spędziliśmy za dużo czasu na słońcu – reperowaliśmy pompę w ogrodzie. A pompa to ważna rzecz, bo bez niej nie mam w domu bieżącej wody.
W niedzielę rano bez zmian… Mówię ludziom, żeby zrobili procesję z palmami sami, ja będę czekał w kościele. Udało mi się odprawić Mszę św., udało się też odprawić Kazika w drogę powrotną (łazienki – pomijając szczegóły, jak np. szyby w oknach – zrobione), a sam… do łóżeczka.
W poniedziałek rano zmiana. Tylko że na gorsze. Nie mogę nawet szklanki wody utrzymać w ręku. Zawołali Siostry. Samochód podjechał. Jadę do szpitala.
I tak, w łóżeczku, minął mi Wielki Tydzień. Kilka dni tylko na soczku ze świeżych pomarańczy każdemu dobrze by zrobiło (Siostro Martho – dzięki za ten soczek!). Mnie też pomogło i już w sobotę miałem siłę stanąć na nogach. Wróciłem do siebie, gdzie od kilku dni zadomowił się biskup emeryt. Przyjechał w środę, zobaczył proboszcza w łóżku, bez sił, i został, by celebrować Triduum Paschalne. W Niedzielę Wielkanocną nie miałem jeszcze tyle sił, by pójść do kościoła. Biskup odprawiał Mszę św z ludźmi, a ja sam, w kaplicy w ogrodzie. Słyszałem śpiewy i przypominałem sobie przepiękną Mszę Rezurekcyjną z zeszłego roku z Likumbi… a dziś osłabiony, sam, w malutkiej kaplicy. Nie ma się jednak co rozczulać, Kazik też leżał chory. Narobił się gość w Mpanshy, zachorował, ale przynajmniej łazienki są piękne.
Nie mogłem się też rozczulać nad sobą, bo już w czwartek mieli goście przylecieć.
W poniedziałek postanowiłem trochę się rozruszać i pospacerować na dłuższym dystansie niż łóżko-łazienka. We wtorek wsiadłem w samochód i pojechałem do Lusaki. W środę załatwiłem jedną z dziesięciu spraw… reszta kiedy indziej, po prostu brak sił. W czwartek rano odebrałem gości!!! Ale o tym niech opowiadają sami…