Translate

wtorek, 28 lipca 2015

Martin

Wspomnień ciąg dalszy...




Powiedziałem, że musimy złapać zasięg i zadzwonić. I zniknął.
Gdzie jesteś?

Martin Cement, główny katechista w parafii

Gdy się obudziłem, czułem, że ten dzień będzie pełen wrażeń. I właśnie siedzę w zepsutym samochodzie, na pnącej się w górę, wąskiej buszowej drodze. Mam ze sobą butelkę wody i cały dzień przed sobą. Są też góry wokoło, dużo drzew i dużo, dużo słońca. Dwie godziny temu wyjechałem z Mpanshy, by odprawić Mszę świętą w Chipeketi (dziś jest niedziela). Chipeketi to kaplica w górach. By się tam dostać, trzeba przekroczyć kilka strumyków, które, gdy zaczyna padać, zamieniają się w rzeki. Te natomiast czynią drogę nieprzejezdną. Ale i w porze suchej trzeba mieć samochód z napędem na cztery koła. Przekonałem się o tym już po dziesięciu kilometrach, gdy tylko zjechaliśmy z głównej drogi. Przy każdym strumyku musisz włączyć napęd na 4 koła, bo od razu droga pnie się w górę. Przy pierwszym wystarczyło, że katechista położył kilka kamieni między kłodami, które robią za mostek. Zabrałem ze sobą kilku pasażerów – kobieta, dzieci i chłopak. Ten ostatni okazał się bardzo pomocny.
Mówiłem już o misyjnym samochodzie, który nazywam „starą łajbą”. Dziś wziąłem drugi. Land Rover – brzmi pięknie, ale gdy wyjechaliśmy pomyślałem, że to szaleństwo. Mówię panu Martinowi, że moi koledzy w Polsce obudzili się dziś rano, zjedli śniadanie, odprawią jedną, może dwie Msze święte i to nie w outsation, ale na miejscu, i jeśli pojadą gdzieś po południu samochodem, to nie będą musieli cały czas kręcić kierownicą, by prowadzić samochód po prostej (chłopaki, ale wiem, że niedziela w Polsce może zmęczyć i jeśli w dodatku pomyślę, że nie macie takiej przygody to… nie zazdroszczę).
Gdy tylko pokonaliśmy kawałek drogi pełnej wyboi i kamieni, pomyślałem, że zabraliśmy ze sobą złom, żeby porzucić go w lesie. Ale ja tylko żartowałem. Niestety, stało się.
Była godzina dziewiąta trzydzieści.
Pokonałem jeden z mostków, wspiąłem się kawałek w górę i zatrzymałem samochód, by poczekać na pasażerów (wyszli, by poprawić drogę) Wyłączyłem silnik, zrobiłem zdjęcie i już silnika nie odpaliłem. Sprawdziłem bezpieczniki (brakuje kilku, ale skoro jechaliśmy, to widocznie można bez nich). Baterii nie sprawdzałem, bo jak? Innych rzeczy też nie sprawdzę, bo nie jestem mechanikiem. Niestety. A na pewno to nie brak diesla, bo wczoraj wlałem ponad 100 litrów.

– Musimy złapać zasięg i zadzwonić.
Odwróciłem się, a on zniknął. Poszedł zapewne do głównej drogi. To tylko kilka kilometrów.

Katechista jest naprawdę oddany parafii, Kościołowi.
Na księdza wołają „a bambo”, a na katechistę „ abusa”. Jest ich w Mpanshya dwóch. Już przed przyjściem tutaj mówili mi, że mogę na nich liczyć.
Abusa Martin jest katechistą od wielu lat.
Kiedy przyjechałem do Mpanshy, czekał przed plebanią. Przy plebani znajduje się kancelaria, więc po prostu „był w pracy”. Z wielką życzliwością pomógł mi wypakować rzeczy.
Trzeba podziwiać takiego człowieka. Za naprawdę niewielkie pieniądze przychodzi codziennie do kancelarii, albo jedzie rowerem na outstation, by organizować życie sakramentalne. Ma kilkoro dzieci, chciałby wszystkie posłać do szkoły. Wydaje się to niemożliwe, ale on nie narzeka. Jest spokojny, uśmiechnięty. Mógłby szukać innej pracy i próbować robić jakiś biznes, ale on chce być katechistą. I dzięki niemu i jemu podobnym, ludzie poznają Katechizm.

Abusa Martin zniknął zatem, by szukać pomocy, ja pomodliłem się na brewiarzu (dobrze, że zabrałem ze sobą), wypaliłem cygaro (też dobrze, że zabrałem) i napisałem powyższy tekst. Po czterech godzinach udało się uruchomić silnik. Życie pisze tak kolorowe scenariusze, że nie trzeba ich ubarwiać... czyli kłamać. Nie będę więc kłamał pisząc, że zreperowałem samochód. Po prostu spróbowałem go odpalić jeszcze raz i udało się.
Była godzina trzynasta trzydzieści.
No to wracamy – mówię.
Nie bambo, jedźmy do Chikepeti – mówi kobieta (dzieciaki okazały się mniej cierpliwe i zarzucając walizkę oraz garnki na głowy, pomaszerowały w stronę domu).
Ludzi nie będzie.
– Ludzie będą czekali bambo, wiedzą że przyjeżdżasz. W tym roku to ich pierwsza Msza. (!)

Ludzie jednak nie czekali. A przecież spóźniłem się tylko 4 godziny. Myślę, że skoro czekali na jedyną Mszę w roku, to mogli jeszcze poczekać, ale cóż... Ruszyłem z powrotem.
Była godzina czternasta trzydzieści.
Gdy przejeżdżałem po suchym korycie rzeki, silnik zgasł.
Była godzina piętnasta.
Silnik zgasł i już go nie odpaliłem. Po kolejnej godzinie czekania odprawiłem na kamieniu Mszę świętą. Potem jeszcze tylko godzinę czekania i zjawił się samochód z misyjnego szpitala (o siostrach, które prowadzą ten szpital, przeczytacie wkrótce).
Była godzina siedemnasta.
Mechanik i ekipa ratunkowa oglądali samochód w podobny sposób jak ja, więc nie udało im się znaleźć problemu. Zdecydowaliśmy się wziąć mój samochód na hol. Pokonaliśmy kawałek drogi. Wspinając się pod jedną z górek, po kilku szarpnięciach metalowy hol się urwał. Jedynym rozwiązaniem było zostawić moje auto i wracać ich Land Cruiserem.

Tą drogą nikt nie jeździ, więc możesz a bambo zostawić samochód tak na środku drogi. I nie ma się co obawiać, nikt go na części nie rozkręci, to głęboki busz.

Wydawało się, że wkrótce będziemy w domu, gdy nagle na drodze pojawił się człowiek.
Mzungu! zawołał katechista.
To Chris – powiedziałem (Chris jest Anglikiem, od wielu lat pracującym w Mpanshya).
Big mavuto! Duży problem! krzyknął Chris.

I zaraz za Chrisem zobaczyliśmy drugą ekipę ratunkową. Nie mogąc się na nas doczekać, wysłali drugi samochód. Miłe to. Tylko że szpitalny ambulans utknął na „mostku”. Żeby łatwiej było wam wyobrazić sobie mostek powiem, że to kilka pniaków drzewa przerzuconych przez duży strumyk. Między kłodami jest trochę kamieni. Niestety, ktoś pomyślał, że lepiej jest położyć pniaki nie prostopadle do drogi, ale do nurtu wody. Koła zaklinowały się między kłodami. Po obu stronach strumyka droga ostro pnie się w górę. Nie da się zatem samochodu wypchnąć. Trzeba go albo holować, albo całą mocą silnika sam musi pokonać przeszkodę. Chłopaki wzięli się więc do pracy.
Była godzina dziewiętnasta.
Zrobiło się ciemno. Zrobiło się chłodno. Zrobiło się późno... Ktoś rozpalił ognisko, żeby można było się trochę ogrzać. Większość straciła siłę. Kto pracował cały czas i to do samego końca? Kierowca ambulansu i – oczywiście katechista. Abusa Martin miał mokre buty; został ochlapany wodą, gdy koła buksowały między kłodami, gryzły go wielkie mrówki (no, ale mrówki gryzły nas wszystkich) i nie przestawał pracować. Naprawdę podziwiam tego człowieka. Wreszcie udało się. Samochód ruszył.
Była godzina czwarta rano.
Po godzinie dotarliśmy do Mpanshy.
Obudziłem się z myślą, że trzeba znaleźć samochód, który przyholuje moje biedactwo z napędem na cztery koła.
Była godzina siódma trzydzieści.

Kierowca ambulansu musiał jechać do Lusaki (facet nic nie spał). Kierowca Land Cruisera słabo się czuł i wynajdywał tysiąc powodów, by nie jechać. Poszedłem do pewnego Szwajcara prowadzącego kurs stolarski. Pan Ueli zgodził się bez żadnego problemu (o parafialnym warsztacie stolarskim i projekcie kursu też później). Jedyny problem, to pytanie czy jego samochód da radę. Trzeba spróbować. Zabraliśmy kilku miejscowych ludzi i pojechaliśmy w poszukiwaniu zaginionej arki. Dziś abusa Martin ma wolne. Gdyby był na miejscu, jestem pewien, że pojechałby bez wahania.
Było południe.

Nie wdając się już w szczegóły, po kolejnych zmaganiach z mostkami, kamieniami, stromymi podjazdami, udało się. Pokonaliśmy góry i już prawie dojechaliśmy do asfaltu. Urwała się śruba przy haku holowniczym. Przezornie zabrałem dziś ze sobą „starą łajbę”, zostawiając ją przy asfalcie. Jednym z miejscowych był kierowca, więc on wsiadł do Land Rowera, ja mogłem go holować moim okrętem, a pan Ueli wracał swoim samochodem.
Nie wiem, czy nie pogubiliście się z w tych samochodach. Tak czy inaczej wróciliśmy do misji w komplecie i osób, i maszyn.
Była godzina osiemnasta trzydzieści.

Dwa dni w buszu i noc, z małą przerwą na sen w swoim łóżku. Ciekawe doświadczenie.

Czuję, że żyję.