Po powrocie z Malawi ostro wziąłem się do pracy. Choć może
powinienem powiedzieć, że to Kazik wziął się do pracy. Pisałem już, że rozwalił
pół domu i czekam aż coś z tego poskłada.
„Kazik nie rozumieć, że człowiek zmęczony”, mówił po polsku
jego czarny pomocnik, odkładając narzędzia późnym wieczorem.
O tych dwóch tygodniach ciągłej roboty mógłbym napisać
osobny rozdział. Niech jednak wystarczy Wam, że napiszę, iż powstały dwie
nowiutkie łazienki.
I pokój gościnny.
I mój pokój się powiększył.
Kazik – dzięki!!!
Zwłaszcza, że przypłaciłeś to zdrowiem…
Ale i ja też…
Malaria II
W nocy z piątku na sobotę nie czułem się zbyt dobrze. O tyle
było mi łatwiej, że już nie musiałem biegać do łazienki na drugi koniec domu.
Kazik ułatwił mi życie bardzo…
W sobotę miałem jechać do dwóch kaplic. Pojechałem. Jednak w
drodze się zaczęło… Za oknem prawie 40 stopni C, a ja się trzęsę. Wysiadam przy
kaplicy i od razu w busz trzeba pędzić… mój przyjaciel Marcin Gładysz określa
to słowami „rozmowa z lwem” (jeden ryczy i drugi ryczy). Ludzie w procesji
radośnie machają palmami (była to sobota przed Niedzielą Palmową), a ja idę
jakby to był już Wielki Piątek. W czasie Mszy św., łapiąc z trudem oddech,
zdałem sobie sprawę, że w drugiej kaplicy już nie dam rady. Zakonsekrowałem więc
więcej Komunii i w drogę. Wysiadam z samochodu, ludzie się cieszą, ale patrząc
na mnie przestają się uśmiechać.
- Sorry, nie mam siły odprawić wam Mszy św.
- Father, tak krótko, bez procesji...
- Po prostu nie dam rady…Macie Komunię, zostaje z wami
katechista, ja jadę.
Po kilku kilometrach zepsuła się skrzynia biegów. Samochód
stoi. Mam jeszcze siłę wyciągnąć z kieszeni telefon i… yes, jest zasięg… Można
dzwonić po niezawodne Siostry.
Po godzinie holują mój Land Złom Rover i mogę położyć się do
łóżka.
Wieczorem wstałem, siedliśmy z Kazikiem na werandzie. Ja
słabiutki, ale i Kazik też. Doszliśmy do wniosku, że dzień wcześniej
spędziliśmy za dużo czasu na słońcu – reperowaliśmy pompę w ogrodzie. A pompa
to ważna rzecz, bo bez niej nie mam w domu bieżącej wody.
W niedzielę rano bez zmian… Mówię ludziom, żeby zrobili
procesję z palmami sami, ja będę czekał w kościele. Udało mi się odprawić Mszę
św., udało się też odprawić Kazika w drogę powrotną (łazienki – pomijając
szczegóły, jak np. szyby w oknach – zrobione), a sam… do łóżeczka.
W poniedziałek rano zmiana. Tylko że na gorsze. Nie mogę
nawet szklanki wody utrzymać w ręku. Zawołali Siostry. Samochód podjechał. Jadę
do szpitala.
I tak, w łóżeczku, minął mi Wielki Tydzień. Kilka dni tylko
na soczku ze świeżych pomarańczy każdemu dobrze by zrobiło (Siostro Martho –
dzięki za ten soczek!). Mnie też pomogło i już w sobotę miałem siłę stanąć na
nogach. Wróciłem do siebie, gdzie od kilku dni zadomowił się biskup emeryt.
Przyjechał w środę, zobaczył proboszcza w łóżku, bez sił, i został, by
celebrować Triduum Paschalne. W Niedzielę Wielkanocną nie miałem jeszcze tyle
sił, by pójść do kościoła. Biskup odprawiał Mszę św z ludźmi, a ja sam, w
kaplicy w ogrodzie. Słyszałem śpiewy i przypominałem sobie przepiękną Mszę
Rezurekcyjną z zeszłego roku z Likumbi… a dziś osłabiony, sam, w malutkiej
kaplicy. Nie ma się jednak co rozczulać, Kazik też leżał chory. Narobił się
gość w Mpanshy, zachorował, ale przynajmniej łazienki są piękne.
Nie mogłem się też rozczulać nad sobą, bo już w czwartek
mieli goście przylecieć.
W poniedziałek postanowiłem trochę się rozruszać i
pospacerować na dłuższym dystansie niż łóżko-łazienka. We wtorek wsiadłem w
samochód i pojechałem do Lusaki. W środę załatwiłem jedną z dziesięciu spraw…
reszta kiedy indziej, po prostu brak sił. W czwartek rano odebrałem gości!!!
Ale o tym niech opowiadają sami…