Dobrze Michałowi urlop zrobił, bo już chłopak chudziutko
wyglądał. No, ale po urlopie do pracy trzeba wracać, nie nad jezioro. Podrzucił
mnie zatem kolega na przystanek i odjechał. Wsiadłem do autobusu; godzina 4.30
rano. Za oknem ciemno. Obok mnie wszyscy też ciemni; ani jednego białasa na
pokładzie. I co jest ciekawe? Wsiadam nad ranem w środku Afryki w jakiś autobus
i jestem całkowicie wyluzowany. Czuję się jak u siebie. Na dzień dobry zabiłem
kilka komarów. I ruszyliśmy. Kierunek:
Malawi
Po 6 godzinach jazdy dotarliśmy do Chipaty. Gdyby ktoś wybierał
się w taką podróż, dam tylko jedną radę: zabierzcie ze sobą MP3, Ipoda lub coś
podobnego. Chyba że słuchanie przez kilka godzin afrykańskiego disco polo i
gospel wam nie przeszkadza.
Przed autokarem łapanka. Taksówkarze przekrzykiwali się
nawzajem, próbując złapać klientów. Umówiłem się z jednym, za ile dowiezie mnie
do granicy i ruszyliśmy. Oczywiście po chwili taksówkarz się zatrzymał, mówiąc,
że nie ma innych pasażerów, a jak jestem sam to będzie drożej itd. itd… Czegoś
się już w tej Zambii nauczyłem, więc dałem mu jasno do zrozumienia, że mi się
nie spieszy i może mnie z powrotem odwieźć na przystanek. Ale przecież oboje
wiedzieliśmy, że jak najszybciej chcę się dostać do granicy i jakiś kompromis
trzeba znaleźć.
Granicę przekroczyłem na nogach i dzięki bratu Wolterowi
(wspomniałem już o nim przy okazji Świąt Bożego Narodzenia) szybko dostałem się
do Lilongwe. Pierwszą noc spędziłem u Salezjanów, a następnego dnia ks. Paweł
Skolasiński podrzucił mnie na przystanek popularnych niebieskich busów.
Wsiadłem w jeden z nich i zaczął się rytuał odjazdu… Kierowca zapala silnik i
po chwili go gasi. Zapala silnik jeszcze raz, trąbi klaksonem raz, drugi,
trzeci, czwarty – i znowu gasi silnik. Znowu odpala maszynę i ruszamy, ale…
nagle się zatrzymuje i cofa. Potem… już nie pamiętam, ile razy włączał i
wyłączał silnik, ile razy trąbił, ile razy ruszał i zawracał. Po godzinie
ruszyliśmy na dobre.
Salima to miasteczko (podobno), w którym trzeba złapać
kolejny transport, z czym oczywiście nie ma problemu. Przesiadłem się więc do
starego samochodu typu pick up. Kierowca nie pozwolił mi zająć miejsca „na
pace”, ale obok niego. Czy domyślacie się dlaczego? Dojechaliśmy nad jezioro.
Zakwaterowałem się w miejscu o pięknej nazwie Baobab, jako że domki położone są
wokół tego olbrzymiego drzewa. Warunki… zadawalające. Ale najbardziej
zadawalająca była odległość do jeziora. Kiedy obudziłem się następnego dnia,
pierwsze co dotarło do mojej świadomości, to szum… morza. Jezioro Malawi szumi
jak morze, zwłaszcza gdy wiatr goni fale i razem wpadają na piaszczystą plażę.
Wiecie już, że kocham wiatr. Kocham też wodę. Szum jeziora stał się więc dla
mnie zaproszeniem nie do odrzucenia. Wystarczyło tylko wstać z łóżka, założyć
kąpielówki, przejść 50
metrów, krzyknąć kelnerce, że śniadanie za pół godziny
i… Tak, woda to „mój żywioł”. Nie pamiętam, która była godzina, siódma czy
ósma… ale przecież czas nie grał żadnej roli. Ciepła woda w jeziorze i cały
dzień przede mną. Bez żadnych obowiązków. Cały dzień przede mną; bez żadnych
wyrzutów sumienia, że nic nie robię. Relaks. Just like that.
Po śniadaniu spacer po plaży; wyprawa łodzią rybacką na
wyspę – o targowaniu się, za ile, nie wspominam, choć w tych okolicznościach
nawet targowanie się dodało mi dobrego humoru. Powiem tylko, że tym razem ja
zachowałem się „po murzyńsku” i „zdarłem” z nich, ile się dało. Ale nie
kłamałem mówiąc, że nie muszę płynąć i cały dzień na plaży będzie dla mnie
wystarczającą rozrywką.
Po „rejsie” i kąpieli wśród kolorowych akwariowych rybek
wybrałem się z moim „przewodnikiem” na obiad. Weszliśmy do centrum rybackiej
wioski. Nie zanotowałem, żeby inny białas tam spacerował. A największą sensację
wzbudziłem, gdy weszliśmy pod słomianą strzechę, gdzie kobiety na ogniu
gotowały nshimę i ryby, i zamówiliśmy obiad. Hmm…
w buszu, po Mszy szykują mi lepszy, ale najważniejsze, że
wciąż żyję.
Wieczorem wybraliśmy się na piwo. Żaden opis nie odda
klimatu afrykańskich wieczorów. Trzeba po prostu tutaj przyjechać.
A mówiąc o jeździe, wspomnę raz jeszcze o miejscowym
transporcie; tym razem w drodze powrotnej. Rytuał odjazdu ten sam: rozstania i
powroty; a może jeszcze jeden klient przyjdzie… czekamy… Ja oczywiście w
szoferce.
W drodze do Salimy samochód gasł kilka razy. Chłopaki szybko
zeskakiwali wtedy z paki
i dzięki ich wysiłkowi
samochód zaczynał się toczyć, a silnik warczeć.
W Salimie znowu przesiadka, w słynny niebieski… chciałoby
się powiedzieć prochowiec, jak to śpiewał Leonard Cohen, ale muszę powiedzieć
busik. Tu już ulgowej taryfy nie było. Wszyscy pasażerowie w środku, prawie że
przytuleni do siebie. Facet wsiada z reklamówką,
z której wygląda wielka ryba. Oczywiście gość siada obok mnie. Krew z ryby
kapie mi na plecak - ja chyba naprawdę
kocham Afrykę.
W Lilongwe kolejna noc u Salezjanów. Rankiem – droga do
granicy.
Bądźcie cierpliwi i posłuchajcie jeszcze o tej podróży, bo
teraz dopiero się zacznie!
Przekroczyłem granicę rano, dostałem się taksówką do
Chipaty. Trzy autokary grzeją silniki. Chłopaki się przekrzykują mówiąc, że to
„ich” autokar już miał odjeżdżać, ale czekają tylko na mnie. Jak już napisałem,
czegoś się tu nauczyłem… udało mi się zatem wybrać ten właściwy i rzeczywiście,
po kilku minutach ruszyliśmy w stronę Lusaki. Z każdym kolejnym przystankiem ludzi
w autokarze przybywało. Zostały jeszcze ze trzy wolne miejsca; oczywiście jedno
obok mnie. Wsiadła dziewczyna… jakoś od razu przeczułem, gdzie usiądzie.
Hello. How are you… i tak dalej. Kiedy koleżanka dowiedziała
się, że nie mam ani żony, ani dzieci, rozmowa stała się jeszcze bardziej
ożywiona. Droga z Chipaty do Lusaki prowadzi przez moją parafię. A przy jednej
z moich kaplic jest rynek; autobusy zawsze się tam zatrzymują. Dobrze, bo moi
parafianie mają zarobek… Dobrze też, że słońce świeciło, więc zasłoniłem okno…
Kierowca robi postój.
- Chodź, wyjdziemy na zewnątrz – mówi moja koleżanka.
- Hmm… nie, dzięki, poczekam w środku.
Po dziesięciu minutach koleżanka wraca z wielkim uśmiechem
na twarzy i z dwoma kiełbasami w ręku.
- To dla ciebie…
Nie mogłem się powstrzymać, by nie wysłać sms Michałowi.
- Stary, jadę autobusem, obok mnie ładna dziewczyna… i tak
się stara, że aż mi kiełbasę na postoju kupiła!
- Stary – odpisuje Michał – Tony Halik to przy tobie pestka.
W Lusace na jednych ze świateł wyskoczyłem z autokaru i tak
zakończyła się moja wyprawa do Malawi.
(Dla ciekawskich… znajomość z nową koleżanką też… tylko czy
ona mi to wybaczy?)