Translate

piątek, 4 września 2015

Rower



Było to w grudniu 2009...

 – Tata, jest akcja. Jutro przez Częstochowę przejeżdża facet, który wysyła kontener do Zambii i może zabrać dla mnie rower. Dasz radę iść do sklepu, a potem spotkać się z tym gościem?

Tata oczywiście dał radę.
            Kontener miał płynąć statkiem 2 miesiące. Minął styczeń, luty, marzec. W kwietniu tata przyleciał do Zambii. Nadzieja na rower malała. Dzień przed wylotem do Polski przyjechaliśmy do Lusaki. A tu niespodzianka! Właśnie dotarły rowery: dla misjonarzy z Cingombe i dla mnie. Dwa troszkę zmasakrowane i jeden dobry. Tym razem dopisało mi szczęście. Cały rower, super sprzęt, trafił w moje ręce. Kolejnego dnia wylot. Roweru nawet nie składałem, niech teraz on poczeka. Nadać mu jakieś imię? Chyba nie, po prostu…

Rower

Wreszcie się doczekał.
            Kolano mam już na tyle sprawne, że mogę jeździć do głównej drogi i z powrotem. Ludzi o 6 rano na drodze zbyt wielu nie ma, ale ci, których mijam, dziwią się, jakie to sprawy z samego rana father jedzie załatwiać. Bo przecież nikt nie jeździ ot tak sobie, dla zabawy.
Dzieci z pobliskich domów mają wielką radość, krzycząc „mzungu, mzungu!”. I machają do mnie rączkami.
Czas wybrać się dalej.
            Żebym nie jeździł po buszu sam, kupiłem u Hindusów rower dla katechisty. Wszystko, co kupuje się w Zambii, psuje się dość szybko. Mam nadzieję, że nie będę musiał pewnego dnia wracać z katechistą na ramie. Bo mój sprzęt na pewno szybko się nie popsuje!
            Pierwszy wyjazd do kaplicy na rowerze to żaden wyczyn. Podjechałem samochodem 25 km, po głównej drodze. Dalej, by dotrzeć do Chisunki, trzeba mieć wysoki samochód z napędem na cztery koła, np. Land Rover. Albo, po prostu rower. Ludzie bardzo się ucieszyli, bo dawno tam Mszy nie było. A radość mieli tym większą, bo babcie się bardzo dziwiły, że ksiądz w spodniach do kolan… ale pokazali im rowery i wybaczyły mi ten brak dobrego zachowania.
            Drugi wyjazd już trudniejszy. Trzeba było czasami rower prowadzić. Ciężko pod górę i po kamieniach. Czasem trzeba było rower na plecy zarzucić i przenieść go jak matka swoje dziecko. Ale po 2 godzinach jazdy dotarliśmy. Znowu radość, bo przecież Mszy dawno nie było. I droga powrotna. W termosie gorąca słodka kawa na pokrzepienie. Wspaniała wyprawa.
            Trzeci wyjazd zapowiadał się trudniejszy. Ale nie spodziewałem się, że aż tak. To był po prostu sport ekstremalny. Dojazd do kaplicy zajął nam 4,5 godz. Upał i kurz! Uśmiecham się na te słowa, bo przypomina mi się moja Mama, która nie cierpiała zestawienia tych dwóch słów. Ale tak było: upał i kurz! Przejazd przez góry, w palącym słońcu, bez cienia, bo drzewka wszędzie wokół malutkie i na dodatek wszystkie liście uschły i opadły, to jest wyczyn. Tym razem nie wsadziłem do sakwy termosu z kawą, ale z lodem. Ależ może smakować czysta woda z lodem! Były też i kanapki, bez nich nie dałbym rady. W pewnym momencie otworzyłem termos i stwierdziłem, że zostały tylko 2 kostki lodu. Nie ma sensu wrzucać ich do bidonu, w którym woda spokojnie nadaje się do zaparzenia herbaty. Więc podzieliłem się z katechistą i przeżuwaliśmy lód jak herbatniki. Kilka osób już czekało przy kaplicy. Kobiety zaczęły gotować posiłek. „Father, czy chcesz do mycia ciepłą wodę?”. „Nie, nie! Chcę zimną!”. Co za rozkosz… Gdyby miska była większa, to bym się w niej położył.
            Zebrało się kilkanaście osób, odprawiłem Mszę świętą, dałem katechezę o różańcu, bo październik właśnie się zaczął i usiedliśmy z chłopami przed kaplicą. Kobiety szykowały jedzenie. Zaczęły już przed Mszą, więc byłem pewien, że podadzą za chwilę nshimę. Po godzinie już nie byłem pewien, czy one w ogóle jedzenie szykują. Ale byłem cierpliwy. Tak siedząc w ciemnościach, na pieńku, przed afrykańską kaplicą pokrytą strzechą, można się dużo o tych ludziach dowiedzieć, Ludzie nienauczeni, żeby father siedział z nimi wieczorem, więc lekko spięci, ale i jednocześnie wdzięczni, więc atmosfera bardzo miła. Wreszcie doczekaliśmy się na nshimę, nawet latarka się znalazła, żeby było jak trafić ręką do miski... i czas na spanie. Poszliśmy do szkoły. Szkoła to jedyne murowane budynki w tym zakątku zambijskiego buszu, więc żeby uszanować gości, tam przygotowano nocleg. Materac mi przynieśli i koc. Pokazuję im mój namiocik i mówię, że to mój dom. Śmieją się, jak go rozkładam, śmieją się jeszcze bardziej, jak nadmuchuję karimatę. „Nie gniewajcie się, ale materac damy katechiście, nie zmieściłby się w namiocie. Widzicie – nie chcę, żebyście mieli ze mną jakikolwiek problem”. „Oj, a bambo…” – śmieją się.
            Pobudka wcześnie rano. Ryż na śniadanie kobiety ugotowały. Msza święta, zmiana spodni długich na krótkie. Znowu przemiłe uśmiechy wokół mnie i w drogę. Tym razem bez lodu w termosie, ale jakoś to przeżyłem. Pawiany na nas po drodze pokrzyczały, ale udało się je wyminąć i po południu dotarliśmy na misję. Piękny wyjazd, ale muszę przyznać, że takie wyczynowe sporty nie wpływają dobrze na kolano…
            Po tygodniu kolejny wyjazd. Od miesiąca temperatura 40 stopni, w nocy w pokoju 35. Pakuję rano rower i czuję, że słaby jestem. Wieczorem było tak gorąco, że wsadziłem głowę do wiadra z zimną wodą i trochę gardło boli. Kolana nie trzymałem w wiadrze, ale trochę też boli. Trudno, ludzie muszą mi wybaczyć, nie dam rady.
Wyjazd przełożyłem.
Doszedłem do siebie.
Pojadę tam wkrótce...