Było to w grudniu 2009...
– Tata, jest akcja.
Jutro przez Częstochowę przejeżdża facet, który wysyła kontener do Zambii i
może zabrać dla mnie rower. Dasz radę iść do sklepu, a potem spotkać się z tym
gościem?
Tata oczywiście dał radę.
Kontener
miał płynąć statkiem 2 miesiące. Minął styczeń, luty, marzec. W kwietniu tata
przyleciał do Zambii. Nadzieja na rower malała. Dzień przed wylotem do Polski
przyjechaliśmy do Lusaki. A tu niespodzianka! Właśnie dotarły rowery: dla
misjonarzy z Cingombe i dla mnie. Dwa troszkę zmasakrowane i jeden dobry. Tym
razem dopisało mi szczęście. Cały rower, super sprzęt, trafił w moje ręce.
Kolejnego dnia wylot. Roweru nawet nie składałem, niech teraz on poczeka. Nadać
mu jakieś imię? Chyba nie, po prostu…
Rower
Wreszcie się doczekał.
Kolano mam
już na tyle sprawne, że mogę jeździć do głównej drogi i z powrotem. Ludzi o 6
rano na drodze zbyt wielu nie ma, ale ci, których mijam, dziwią się, jakie to
sprawy z samego rana father jedzie załatwiać. Bo przecież nikt nie jeździ ot
tak sobie, dla zabawy.
Dzieci z pobliskich domów mają wielką radość, krzycząc
„mzungu, mzungu!”. I machają do mnie rączkami.
Czas wybrać się dalej.
Żebym nie
jeździł po buszu sam, kupiłem u Hindusów rower dla katechisty. Wszystko, co
kupuje się w Zambii, psuje się dość szybko. Mam nadzieję, że nie będę musiał
pewnego dnia wracać z katechistą na ramie. Bo mój sprzęt na pewno szybko się
nie popsuje!
Pierwszy
wyjazd do kaplicy na rowerze to żaden wyczyn. Podjechałem samochodem 25 km, po
głównej drodze. Dalej, by dotrzeć do Chisunki, trzeba mieć wysoki samochód z
napędem na cztery koła, np. Land Rover. Albo, po prostu rower. Ludzie bardzo
się ucieszyli, bo dawno tam Mszy nie było. A radość mieli tym większą, bo
babcie się bardzo dziwiły, że ksiądz w spodniach do kolan… ale pokazali im
rowery i wybaczyły mi ten brak dobrego zachowania.
Drugi
wyjazd już trudniejszy. Trzeba było czasami rower prowadzić. Ciężko pod górę i
po kamieniach. Czasem trzeba było rower na plecy zarzucić i przenieść go jak
matka swoje dziecko. Ale po 2 godzinach jazdy dotarliśmy. Znowu radość, bo
przecież Mszy dawno nie było. I droga powrotna. W termosie gorąca słodka kawa
na pokrzepienie. Wspaniała wyprawa.
Trzeci
wyjazd zapowiadał się trudniejszy. Ale nie spodziewałem się, że aż tak. To był
po prostu sport ekstremalny. Dojazd do kaplicy zajął nam 4,5 godz. Upał i kurz!
Uśmiecham się na te słowa, bo przypomina mi się moja Mama, która nie cierpiała
zestawienia tych dwóch słów. Ale tak było: upał i kurz! Przejazd przez góry, w
palącym słońcu, bez cienia, bo drzewka wszędzie wokół malutkie i na dodatek
wszystkie liście uschły i opadły, to jest wyczyn. Tym razem nie wsadziłem do
sakwy termosu z kawą, ale z lodem. Ależ może smakować czysta woda z lodem! Były
też i kanapki, bez nich nie dałbym rady. W pewnym momencie otworzyłem termos i
stwierdziłem, że zostały tylko 2 kostki lodu. Nie ma sensu wrzucać ich do
bidonu, w którym woda spokojnie nadaje się do zaparzenia herbaty. Więc
podzieliłem się z katechistą i przeżuwaliśmy lód jak herbatniki. Kilka osób już
czekało przy kaplicy. Kobiety zaczęły gotować posiłek. „Father, czy chcesz do
mycia ciepłą wodę?”. „Nie, nie! Chcę zimną!”. Co za rozkosz… Gdyby miska była
większa, to bym się w niej położył.
Zebrało się
kilkanaście osób, odprawiłem Mszę świętą, dałem katechezę o różańcu, bo
październik właśnie się zaczął i usiedliśmy z chłopami przed kaplicą. Kobiety
szykowały jedzenie. Zaczęły już przed Mszą, więc byłem pewien, że podadzą za
chwilę nshimę. Po godzinie już nie byłem pewien, czy one w ogóle jedzenie
szykują. Ale byłem cierpliwy. Tak siedząc w ciemnościach, na pieńku, przed
afrykańską kaplicą pokrytą strzechą, można się dużo o tych ludziach dowiedzieć,
Ludzie nienauczeni, żeby father siedział z nimi wieczorem, więc lekko spięci,
ale i jednocześnie wdzięczni, więc atmosfera bardzo miła. Wreszcie doczekaliśmy
się na nshimę, nawet latarka się znalazła, żeby było jak trafić ręką do
miski... i czas na spanie. Poszliśmy do szkoły. Szkoła to jedyne murowane
budynki w tym zakątku zambijskiego buszu, więc żeby uszanować gości, tam
przygotowano nocleg. Materac mi przynieśli i koc. Pokazuję im mój namiocik i
mówię, że to mój dom. Śmieją się, jak go rozkładam, śmieją się jeszcze
bardziej, jak nadmuchuję karimatę. „Nie gniewajcie się, ale materac damy katechiście,
nie zmieściłby się w namiocie. Widzicie – nie chcę, żebyście mieli ze mną
jakikolwiek problem”. „Oj, a bambo…” – śmieją się.
Pobudka
wcześnie rano. Ryż na śniadanie kobiety ugotowały. Msza święta, zmiana spodni
długich na krótkie. Znowu przemiłe uśmiechy wokół mnie i w drogę. Tym razem bez
lodu w termosie, ale jakoś to przeżyłem. Pawiany na nas po drodze pokrzyczały,
ale udało się je wyminąć i po południu dotarliśmy na misję. Piękny wyjazd, ale
muszę przyznać, że takie wyczynowe sporty nie wpływają dobrze na kolano…
Po tygodniu
kolejny wyjazd. Od miesiąca temperatura 40 stopni, w nocy w pokoju 35. Pakuję
rano rower i czuję, że słaby jestem. Wieczorem było tak gorąco, że wsadziłem
głowę do wiadra z zimną wodą i trochę gardło boli. Kolana nie trzymałem w
wiadrze, ale trochę też boli. Trudno, ludzie muszą mi wybaczyć, nie dam rady.
Wyjazd przełożyłem.
Doszedłem do siebie.
Pojadę tam wkrótce...