Powiedziałem,
że musimy złapać zasięg i zadzwonić. I zniknął.
Gdzie
jesteś?
Martin
Cement, główny katechista w parafii
Gdy się
obudziłem, czułem, że ten dzień będzie pełen wrażeń. I właśnie siedzę w
zepsutym samochodzie, na pnącej się w górę, wąskiej buszowej drodze. Mam ze
sobą butelkę wody i cały dzień przed sobą. Są też góry wokoło, dużo drzew i
dużo, dużo słońca. Dwie godziny temu wyjechałem z Mpanshy, by odprawić Mszę
świętą w Chipeketi (dziś jest niedziela). Chipeketi to kaplica w górach. By się
tam dostać, trzeba przekroczyć kilka strumyków, które, gdy zaczyna padać,
zamieniają się w rzeki. Te natomiast czynią drogę nieprzejezdną. Ale i w porze
suchej trzeba mieć samochód z napędem na cztery koła. Przekonałem się o tym już
po dziesięciu kilometrach, gdy tylko zjechaliśmy z głównej drogi. Przy każdym
strumyku musisz włączyć napęd na 4 koła, bo od razu droga pnie się w górę. Przy
pierwszym wystarczyło, że katechista położył kilka kamieni między kłodami,
które robią za mostek. Zabrałem ze sobą kilku pasażerów – kobieta, dzieci i
chłopak. Ten ostatni okazał się bardzo pomocny.
Mówiłem
już o misyjnym samochodzie, który nazywam „starą łajbą”. Dziś wziąłem drugi.
Land Rover – brzmi pięknie, ale gdy wyjechaliśmy pomyślałem, że to szaleństwo.
Mówię panu Martinowi, że moi koledzy w Polsce obudzili się dziś rano, zjedli
śniadanie, odprawią jedną, może dwie Msze święte i to nie w outsation, ale na
miejscu, i jeśli pojadą gdzieś po południu samochodem, to nie będą musieli cały
czas kręcić kierownicą, by prowadzić samochód po prostej (chłopaki, ale wiem,
że niedziela w Polsce może zmęczyć i jeśli w dodatku pomyślę, że nie macie
takiej przygody to… nie zazdroszczę).
Gdy tylko
pokonaliśmy kawałek drogi pełnej wyboi i kamieni, pomyślałem, że zabraliśmy ze
sobą złom, żeby porzucić go w lesie. Ale ja tylko żartowałem. Niestety, stało
się.
Była
godzina dziewiąta trzydzieści.
Pokonałem
jeden z mostków, wspiąłem się kawałek w górę i zatrzymałem samochód, by
poczekać na pasażerów (wyszli, by poprawić drogę) Wyłączyłem silnik, zrobiłem
zdjęcie i już silnika nie odpaliłem. Sprawdziłem bezpieczniki (brakuje kilku,
ale skoro jechaliśmy, to widocznie można bez nich). Baterii nie sprawdzałem, bo
jak? Innych rzeczy też nie sprawdzę, bo nie jestem mechanikiem. Niestety. A na
pewno to nie brak diesla, bo wczoraj wlałem ponad 100 litrów.
– Musimy złapać zasięg i zadzwonić.
Odwróciłem
się, a on zniknął. Poszedł zapewne do głównej drogi. To tylko kilka kilometrów.
Katechista
jest naprawdę oddany parafii, Kościołowi.
Na księdza
wołają „a bambo”, a na katechistę „ abusa”. Jest ich w Mpanshya dwóch. Już
przed przyjściem tutaj mówili mi, że mogę na nich liczyć.
Abusa
Martin jest katechistą od wielu lat.
Kiedy
przyjechałem do Mpanshy, czekał przed plebanią. Przy plebani znajduje się
kancelaria, więc po prostu „był w pracy”. Z wielką życzliwością pomógł mi
wypakować rzeczy.
Trzeba
podziwiać takiego człowieka. Za naprawdę niewielkie pieniądze przychodzi
codziennie do kancelarii, albo jedzie rowerem na outstation, by organizować
życie sakramentalne. Ma kilkoro dzieci, chciałby wszystkie posłać do szkoły.
Wydaje się to niemożliwe, ale on nie narzeka. Jest spokojny, uśmiechnięty.
Mógłby szukać innej pracy i próbować robić jakiś biznes, ale on chce być
katechistą. I dzięki niemu i jemu podobnym, ludzie poznają Katechizm.
Abusa
Martin zniknął zatem, by szukać pomocy, ja pomodliłem się na brewiarzu (dobrze,
że zabrałem ze sobą), wypaliłem cygaro (też dobrze, że zabrałem) i napisałem
powyższy tekst. Po czterech godzinach udało się uruchomić silnik. Życie pisze
tak kolorowe scenariusze, że nie trzeba ich ubarwiać... czyli kłamać. Nie będę
więc kłamał pisząc, że zreperowałem samochód. Po prostu spróbowałem go odpalić
jeszcze raz i udało się.
Była
godzina trzynasta trzydzieści.
– No
to wracamy – mówię.
– Nie
bambo, jedźmy do Chikepeti – mówi kobieta (dzieciaki okazały się mniej
cierpliwe i zarzucając walizkę oraz garnki na głowy, pomaszerowały w stronę
domu).
– Ludzi
nie będzie.
– Ludzie będą czekali bambo, wiedzą że
przyjeżdżasz. W tym roku to ich pierwsza Msza. (!)
Ludzie
jednak nie czekali. A przecież spóźniłem się tylko 4 godziny. Myślę, że skoro
czekali na jedyną Mszę w roku, to mogli jeszcze poczekać, ale cóż... Ruszyłem z
powrotem.
Była
godzina czternasta trzydzieści.
Gdy
przejeżdżałem po suchym korycie rzeki, silnik zgasł.
Była
godzina piętnasta.
Silnik
zgasł i już go nie odpaliłem. Po kolejnej godzinie czekania odprawiłem na
kamieniu Mszę świętą. Potem jeszcze tylko godzinę czekania i zjawił się
samochód z misyjnego szpitala (o siostrach, które prowadzą ten szpital,
przeczytacie wkrótce).
Była
godzina siedemnasta.
Mechanik i
ekipa ratunkowa oglądali samochód w podobny sposób jak ja, więc nie udało im
się znaleźć problemu. Zdecydowaliśmy się wziąć mój samochód na hol. Pokonaliśmy
kawałek drogi. Wspinając się pod jedną z górek, po kilku szarpnięciach metalowy
hol się urwał. Jedynym rozwiązaniem było zostawić moje auto i wracać ich Land
Cruiserem.
– Tą
drogą nikt nie jeździ, więc możesz a bambo zostawić samochód tak na środku
drogi. I nie ma się co obawiać, nikt go na części nie rozkręci, to głęboki
busz.
Wydawało
się, że wkrótce będziemy w domu, gdy nagle na drodze pojawił się człowiek.
– Mzungu!
– zawołał katechista.
– To
Chris – powiedziałem (Chris jest Anglikiem, od wielu lat pracującym w
Mpanshya).
– Big
mavuto! Duży problem! – krzyknął
Chris.
I zaraz za
Chrisem zobaczyliśmy drugą ekipę ratunkową. Nie mogąc się na nas doczekać,
wysłali drugi samochód. Miłe to. Tylko że szpitalny ambulans utknął na
„mostku”. Żeby łatwiej było wam wyobrazić sobie mostek powiem, że to kilka
pniaków drzewa przerzuconych przez duży strumyk. Między kłodami jest trochę
kamieni. Niestety, ktoś pomyślał, że lepiej jest położyć pniaki nie prostopadle
do drogi, ale do nurtu wody. Koła zaklinowały się między kłodami. Po obu
stronach strumyka droga ostro pnie się w górę. Nie da się zatem samochodu
wypchnąć. Trzeba go albo holować, albo całą mocą silnika sam musi pokonać
przeszkodę. Chłopaki wzięli się więc do pracy.
Była
godzina dziewiętnasta.
Zrobiło
się ciemno. Zrobiło się chłodno. Zrobiło się późno... Ktoś rozpalił ognisko,
żeby można było się trochę ogrzać. Większość straciła siłę. Kto pracował cały
czas i to do samego końca? Kierowca ambulansu i – oczywiście – katechista. Abusa Martin miał mokre
buty; został ochlapany wodą, gdy koła buksowały między kłodami, gryzły go
wielkie mrówki (no, ale mrówki gryzły nas wszystkich) i nie przestawał
pracować. Naprawdę podziwiam tego człowieka. Wreszcie udało się. Samochód
ruszył.
Była
godzina czwarta rano.
Po
godzinie dotarliśmy do Mpanshy.
Obudziłem
się z myślą, że trzeba znaleźć samochód, który przyholuje moje biedactwo z
napędem na cztery koła.
Była
godzina siódma trzydzieści.
Kierowca ambulansu musiał jechać do Lusaki (facet nic nie spał). Kierowca Land Cruisera słabo się czuł i wynajdywał tysiąc powodów, by nie jechać. Poszedłem do pewnego Szwajcara prowadzącego kurs stolarski. Pan Ueli zgodził się bez żadnego problemu (o parafialnym warsztacie stolarskim i projekcie kursu też później). Jedyny problem, to pytanie czy jego samochód da radę. Trzeba spróbować. Zabraliśmy kilku miejscowych ludzi i pojechaliśmy w poszukiwaniu zaginionej arki. Dziś abusa Martin ma wolne. Gdyby był na miejscu, jestem pewien, że pojechałby bez wahania.
Było
południe.
Nie wdając
się już w szczegóły, po kolejnych zmaganiach z mostkami, kamieniami, stromymi
podjazdami, udało się. Pokonaliśmy góry i już prawie dojechaliśmy do asfaltu.
Urwała się śruba przy haku holowniczym. Przezornie zabrałem dziś ze sobą „starą
łajbę”, zostawiając ją przy asfalcie. Jednym z miejscowych był kierowca, więc
on wsiadł do Land Rowera, ja mogłem go holować moim okrętem, a pan Ueli wracał
swoim samochodem.
Nie wiem,
czy nie pogubiliście się z w tych samochodach. Tak czy inaczej wróciliśmy do
misji w komplecie i osób, i maszyn.
Była
godzina osiemnasta trzydzieści.
Dwa dni w
buszu i noc, z małą przerwą na sen w swoim łóżku. Ciekawe doświadczenie.