Translate

wtorek, 7 lipca 2015

Mukonchi



Kiedy patrzysz na mapę i czytasz nazwy miejscowości, w których nigdy nie byłeś, są one dla ciebie zupełnie obce. Nie znasz tam nikogo, nie wiesz co kryje się za zakrętem, może nawet nie próbujesz wyobrażać sobie, jak tam jest.

Mukonchi

            Przyjechałem tu rok temu. Był 6 grudnia 2007, gdy wylądowałem w Lusace, stolicy Zambii. Ja przyleciałem, mój bagaż nie. Wystarczyło jednak poczekać tylko jeden dzień i bagaż się znalazł. Mogliśmy więc ruszać do miejsca mojego przeznaczenia. My, tzn. proboszcz parafii Mukonchi, ks. Grzegorz Zbroszczyk, który jest w Zambii od 1995 i ja, który spędziłem w Zambii zaledwie jeden dzień.
            Dziś, gdy to piszę, jest początek roku 2009. Mogę powiedzieć, że „Mukonchi” jest dla mnie nie tylko nazwą. „Mukonchi” stało się imieniem; imieniem rzeczywistości, w której wciąż jestem obcy, która wciąż potrafi mnie zaskakiwać, a jednak rzeczywistości, w której tyle doświadczyłem. Przez pierwszy rok starałem się opisywać wydarzenia dnia codziennego (a ile wydarzeń nie opisałem!). Może wiele z nich dziś zinterpretowałbym trochę inaczej.  Dzisiaj wiem więcej. Czy jednak mogę powiedzieć, że więcej rozumiem? Może, po prostu, trochę inaczej patrzę na świat, który był taki obcy, a który odsłonił przede mną kilka swoich tajemnic. Ta rzeczywistość, to miejsce, ci ludzie wszystko to stało mi się bliskie. Pytanie czy ja stałem się bliski tym ludziom? W jakiś sposób, na pewno tak.
Wokół Mukonchi jest busz. Wiem już, że gdy przejadę przez główne skrzyżowanie w wiosce i minę sklep Charlesa, to za chwilę ujrzę centrum zdrowia (ładnie brzmi, ale nie chciałbym być pacjentem tej kliniki). Jadąc prosto wiem, że dojadę do naszych kaplic Kabonga, Kafinda, Chamakamba i kilku innych. A po drodze minę jeszcze mały zbiornik wodny, w którym pływałem z ministrantami. Na szczęście nikt nie musiał uciekać przed krokodylami, które podobne są, ale jak mówią ludzie, dawno nikogo nie zjadły, więc są niegroźne. A jeśli skręcę przy sklepie Charlesa, to przejadę przez market, czyli kilka sklepów, w porze deszczowej otoczonych głębokimi kałużami, i będę jechał wzdłuż Zambia-compound. Po prawej stronie pole, po lewej dziesiątki domków stojących tak blisko siebie, że odnoszę wrażenie, jakby wszyscy mieszkańcy byli jedną wielką rodziną. Prowadząc samochód po fatalnej, dziurawej drodze, wiem, że za chwilkę zobaczę dzieci bawiące się przy tej głównej, fatalnej, dziurawej drodze. I wiem, że za chwilkę dzieci będą wołać „ba Father, ba Father”. Jak zatrzymam samochód, podbiegną i będą się witać. Niektóre pogłaszczą moją białą rękę. I jeśli mam akurat cukierki, to sprawię im trochę frajdy i się nimi z dziećmi podzielę.
(„Ba” to oznaka szacunku. Coś w rodzaju polskiego „pan, pani” z tym, że tutaj nawet młodsze rodzeństwo zwraca się do starszego mówiąc np. ba Florence.)
Wiem, którą drogę wybrać w porze suchej, a która staje się nieprzejezdna w porze deszczowej. Wiem, gdzie mieszka mechanik. Wiem, gdzie mieszka katechista. I wiem, że to co wiem, to tylko cząstka prawdy o tych ludziach.
Czy stałem się bliski tym ludziom? A na ile ksiądz staje się bliski ludziom, wśród których mieszka? W Polsce na tym pytaniu bym poprzestał. Tutaj muszę zadać kolejne. A na ile biały może stać się bliski Afrykańczykom?
Zambijczycy są życzliwi. Często machamy do siebie ręką, wcale się nie znając. Ludzie się uśmiechają i wychodząc z domu, nie muszę obawiać się niczego złego. Po ulicach najbliższego miasteczka Kabwe czy Lusaki chodzę bez żadnego strachu. Jadąc przez busz, bardzo często mijam ludzi, którzy na pierwszy rzut oka wydają się groźni, czy nieprzyjaźni. Okazuje się jednak, że to tylko kwestia zdziwienia „co ten białas tutaj robi?”. Gdy się uśmiechnę, otrzymuję w odpowiedzi uśmiech. Gdy pomacham ręką, w odpowiedzi otrzymuję to samo. Chyba że, ktoś jest tak zdziwiony, że nie zdąży zareagować.
Stać się bliski drugiemu człowiekowi, to znaczy dzielić z nim życie. Biały zawsze jest tu postrzegany jako ten, kto ma pieniądze. Pewnego dnia pojechałem do mechanika. Wjechałem między domki, po drodze pozdrowiłem kilku znajomych ludzi. Wysiadłem z samochodu, pomachaliśmy do siebie z dzieciakami, których tu wszędzie jest pełno, wymieniłem kilka pozdrowień z panią Mulengową, żoną mechanika i poprosiłem, by powiedziała mu, że chciałbym się z nim zobaczyć. Czekam, podchodzi facet i mówi prosto z mostu:
-          Daj mi pieniądze.
-          A dlaczego miałbym dać ci pieniądze odpowiadam.
-          Bo biały jesteś.
Trzeba przyznać, że takiej szczerej odpowiedzi się nie spodziewałem.
-          Czy tylko dlatego, że mamy inny kolor skóry chcesz, żebym dał ci pieniądze? To może ty mi je dasz.
-          Nie, bo ty jesteś biały i ty masz pieniądze.
Nie dziwię się tym ludziom. Zapewne reagowałbym tak samo. Ale po jakimś czasie, gdy ludzie patrzą na ciebie jak na bankomat, z którego zresztą można wyciągać, nic wcześniej nie wkładając, czujesz głód relacji, już nie mówię przyjacielskiej, ale po prostu międzyludzkiej.
Zapewne, między innymi dlatego, tyle radości dają mi wyjazdy z Mszą świętą do buszu. Ludzie wiedzą, że nie przywiozłem pieniędzy. Przeciwnie, liczę na to, że od ostatniej wizyty, miesiąc, dwa, czy trzy miesiące temu, zebrali jakieś pieniądze na diesel. I piękne jest to, że niezależnie od tego, co przygotują do jedzenia, zapraszają na posiłek i wspólnie go spożywamy.