Kiedy patrzysz na mapę i czytasz
nazwy miejscowości, w których nigdy nie byłeś, są one dla ciebie zupełnie obce.
Nie znasz tam nikogo, nie wiesz co kryje się za zakrętem, może nawet nie
próbujesz wyobrażać sobie, jak tam jest.
Mukonchi
Przyjechałem
tu rok temu. Był 6 grudnia 2007, gdy wylądowałem w Lusace, stolicy Zambii. Ja
przyleciałem, mój bagaż nie. Wystarczyło jednak poczekać tylko jeden dzień i
bagaż się znalazł. Mogliśmy więc ruszać do miejsca mojego przeznaczenia. My,
tzn. proboszcz parafii Mukonchi, ks. Grzegorz Zbroszczyk, który jest w Zambii
od 1995 i ja, który spędziłem w Zambii zaledwie jeden dzień.
Dziś,
gdy to piszę, jest początek roku 2009. Mogę powiedzieć, że „Mukonchi” jest dla
mnie nie tylko nazwą. „Mukonchi” stało się imieniem; imieniem rzeczywistości, w
której wciąż jestem obcy, która wciąż potrafi mnie zaskakiwać, a jednak
rzeczywistości, w której tyle doświadczyłem. Przez pierwszy rok starałem się
opisywać wydarzenia dnia codziennego (a ile wydarzeń nie opisałem!). Może wiele
z nich dziś zinterpretowałbym trochę inaczej.
Dzisiaj wiem więcej. Czy jednak mogę powiedzieć, że więcej rozumiem?
Może, po prostu, trochę inaczej patrzę na świat, który był taki obcy, a który
odsłonił przede mną kilka swoich tajemnic. Ta rzeczywistość, to miejsce, ci
ludzie – wszystko to stało mi się
bliskie. Pytanie – czy ja stałem się
bliski tym ludziom? W jakiś sposób, na pewno tak.
Wokół Mukonchi
jest busz. Wiem już, że gdy przejadę przez główne skrzyżowanie w wiosce i minę
sklep Charlesa, to za chwilę ujrzę centrum zdrowia (ładnie brzmi, ale nie
chciałbym być pacjentem tej kliniki). Jadąc prosto wiem, że dojadę do naszych
kaplic Kabonga, Kafinda, Chamakamba i kilku innych. A po drodze minę jeszcze
mały zbiornik wodny, w którym pływałem z ministrantami. Na szczęście nikt nie
musiał uciekać przed krokodylami, które podobne są, ale jak mówią ludzie, dawno
nikogo nie zjadły, więc są niegroźne. A jeśli skręcę przy sklepie Charlesa, to
przejadę przez market, czyli kilka sklepów, w porze deszczowej otoczonych głębokimi
kałużami, i będę jechał wzdłuż Zambia-compound. Po prawej stronie pole, po
lewej dziesiątki domków stojących tak blisko siebie, że odnoszę wrażenie, jakby
wszyscy mieszkańcy byli jedną wielką rodziną. Prowadząc samochód po fatalnej,
dziurawej drodze, wiem, że za chwilkę zobaczę dzieci bawiące się przy tej
głównej, fatalnej, dziurawej drodze. I wiem, że za chwilkę dzieci będą wołać
„ba Father, ba Father”. Jak zatrzymam samochód, podbiegną i będą się witać.
Niektóre pogłaszczą moją białą rękę. I jeśli mam akurat cukierki, to sprawię im
trochę frajdy i się nimi z dziećmi podzielę.
(„Ba” to
oznaka szacunku. Coś w rodzaju polskiego „pan, pani” z tym, że tutaj nawet
młodsze rodzeństwo zwraca się do starszego mówiąc np. ba Florence.)
Wiem, którą
drogę wybrać w porze suchej, a która staje się nieprzejezdna w porze
deszczowej. Wiem, gdzie mieszka mechanik. Wiem, gdzie mieszka katechista. I
wiem, że to co wiem, to tylko cząstka prawdy o tych ludziach.
Czy stałem się
bliski tym ludziom? A na ile ksiądz staje się bliski ludziom, wśród których
mieszka? W Polsce na tym pytaniu bym poprzestał. Tutaj muszę zadać kolejne. A
na ile biały może stać się bliski Afrykańczykom?
Zambijczycy są
życzliwi. Często machamy do siebie ręką, wcale się nie znając. Ludzie się
uśmiechają i wychodząc z domu, nie muszę obawiać się niczego złego. Po ulicach
najbliższego miasteczka Kabwe czy Lusaki chodzę bez żadnego strachu. Jadąc
przez busz, bardzo często mijam ludzi, którzy na pierwszy rzut oka wydają się
groźni, czy nieprzyjaźni. Okazuje się jednak, że to tylko kwestia zdziwienia
„co ten białas tutaj robi?”. Gdy się uśmiechnę, otrzymuję w odpowiedzi uśmiech.
Gdy pomacham ręką, w odpowiedzi otrzymuję to samo. Chyba że, ktoś jest tak
zdziwiony, że nie zdąży zareagować.
Stać się
bliski drugiemu człowiekowi, to znaczy dzielić z nim życie. Biały zawsze jest
tu postrzegany jako ten, kto ma pieniądze. Pewnego dnia pojechałem do
mechanika. Wjechałem między domki, po drodze pozdrowiłem kilku znajomych ludzi.
Wysiadłem z samochodu, pomachaliśmy do siebie z dzieciakami, których tu
wszędzie jest pełno, wymieniłem kilka pozdrowień z panią Mulengową, żoną
mechanika i poprosiłem, by powiedziała mu, że chciałbym się z nim zobaczyć.
Czekam, podchodzi facet i mówi prosto z mostu:
-
Daj mi pieniądze.
-
A dlaczego miałbym dać ci pieniądze – odpowiadam.
-
Bo biały jesteś.
Trzeba przyznać, że takiej
szczerej odpowiedzi się nie spodziewałem.
-
Czy tylko dlatego, że mamy inny kolor skóry chcesz,
żebym dał ci pieniądze? To może ty mi je dasz.
-
Nie, bo ty jesteś biały i ty masz pieniądze.
Nie dziwię się tym ludziom.
Zapewne reagowałbym tak samo. Ale po jakimś czasie, gdy ludzie patrzą na ciebie
jak na bankomat, z którego zresztą można wyciągać, nic wcześniej nie wkładając,
czujesz głód relacji, już nie mówię przyjacielskiej, ale po prostu
międzyludzkiej.
Zapewne, między innymi dlatego,
tyle radości dają mi wyjazdy z Mszą świętą do buszu. Ludzie wiedzą, że nie
przywiozłem pieniędzy. Przeciwnie, liczę na to, że od ostatniej wizyty,
miesiąc, dwa, czy trzy miesiące temu, zebrali jakieś pieniądze na diesel. I
piękne jest to, że niezależnie od tego, co przygotują do jedzenia, zapraszają
na posiłek i wspólnie go spożywamy.