Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, w Mpanshy, żyli sobie Mrs.Anna & Mr Michael. Mieszkali w domku należącym do parafii. Pracowali dla Home Based Care w Mpanshy.
I aby
ta miła opowieść nie zaczęła się przeradzać w baśń o czarownicy – też
mieszkającej w ładnym domku, tylko że na kurzej stopce, to skieruję ją na inny
tor.
Zatem:
państwo Anna i Michael zakończyli kontrakt i wyjechali i mam teraz ładny dom
gościnny. I już przyjechali pierwsi goście.
Lucyna, Basia, Magda, wolontariuszki z CITY OF HOPE, Lusaka
Siostra Józefa zabrała mnie do
miasta, zrobiłem zakupy i zabrałem dziewczyny (już moim Land Roverem), aby
mogły być świadkami Bożego Narodzenia w afrykańskiej wiosce.
Od
razu zapowiadam, że będzie to ciepła opowieść wigilijna bez żadnych wątków budzących
grozę.
Jest środa, dwudziesty trzeci
grudnia, słoneczne popołudnie. Spotkała nas wprawdzie burza po drodze - a tutaj
jak lunie deszcz, to drogi nie widać – ale już jest słonecznie i gorąco.
Patrzą dzieciaki, jedzie father. Na
pace wielka butla z gazem, drzewka figowe i… jakieś białe głowy. Jest też
trochę bagaży, więc jak zatrzymuję samochód przed gościnnym domem, to zapewne
myślą niektórzy „czy to nowi lokatorzy?”
Ministranci podbiegają, pomagają
przenieść rzeczy do domu. Montujemy nowe moskitiery co by dziewczyny spały
spokojnie. I czas na Mszę – ostatnią w tym roku Mszę adwentową.
Zamiast Maranatha, przyjdź Jezu Panie…śpiewamy Pangono, pangono Yesu azabwela…co w wolnym tłumaczeniu znaczy to
samo. Bo i Pan Jezus wszędzie rodzi się ten sam. Tylko, że tu czarny. Ciekawe.
Po Mszy skromna kolacja i… kolędy.
Tak, ćwiczymy żeby jutro tradycji stało się zadość.
Czwartek.
Jak to zazwyczaj w wigilijny dzień
bywa, w domu krzątanina. Dziewczyny przygotowują jedzenie, wieszają bombki na
figowych drzewkach (bo o takie się postarałem zamiast choinki) Kucharka sprząta
dom i szykuje werandę do „uroczystego otwarcia”. Po różnych bojach i trudach
udało mi się odnowić werandę, a właściwie stworzyć ją na nowo i nie ukrywam, że
cieszę się, iż wkrótce będziemy mogli tam zasiąść i rozkoszować się jej
afrykańskim klimatem.
O 15 mam Mszę w jednej z
outstations. Hmm…ale tam jeszcze ludzie czekają żeby Pan Jezus się urodził…To
znowu przypomina mi ze na misjach jestem, nie na wakacjach.
Wracam zatem szybciej niż się
spodziewałem i idziemy razem na wieczerze wigilijną do Sióstr. Siostry w
komplecie, Lucyna, Basia, Magda, Gosia, również z gościem – bratem Walterem,
salezjaninem z Malawi…bardzo miła atmosfera. Po chwili muszę jednak opuścić
naszą wigilijną wieczerze bo o 20 Pasterka…może ktoś do spowiedzi przyjdzie.
Tłumów nie było, ale przedstawienie
było. Młodzież się postarała. Potem Msza. Kazanie o Bożej miłości… A ciekawe
jaki kolor ma miłość?
Piątek
Pierwszy
dzień Świat.
Mam
dwie outstation. Światecznie, radośnie, bębny, tańce.
Wieczorem kolacja u mnie. Piszę u
mnie, ale to dziewczyny zadbały o wszystko. Przygotowały pyszne jedzenie. I prezenty
dla wszystkich przygotowały. Zawsze chciałbym mieć takich gości! Kolacja przy
świecach, na werandzie, z gitarą. Kolędy i po polsku i po angielsku – te dzięki
Wolterowi i Siostrom. Piękny wieczór. Piękne Święta.
A powitanie Nowego Roku? Też miło,
też na werandzie, tylko że już sam siedziałem. Ale fajnie też posiedzieć z
samym sobą. Lucyna, Basia, Magda po świętach wyjechały – zostały wspomnienia.
Miłe wspomnienia.